Jak karnawał to tylko w Nowym Orleanie, czyli relacja z Mardi Gras

Na początek chciałbym się z Wami przywitać, gdyż jest to mój pierwszy post na blogu KNA. W 2013 roku ukończyłem studia licencjackie na kierunku amerykanistyka w IAiSP, jednak fascynacja Stanami Zjednoczonymi trwa nadal. Mam to szczęście, że od jakiegoś czasu mieszkam w Atlancie i mogę odkrywać kolejne zakątki tego wyjątkowego kraju. Korzystając z okazji, wybrałem się więc do Nowego Orleanu, gdzie wielu Amerykanów hucznie świętuje zakończenie karnawału, czyli tzw. Mardi Gras (tłusty wtorek).

Ze względu na dość małą jak na amerykańskie realia odległość i znaczącą różnicę w cenie, zdecydowałem się, że do Nowego Orleanu pojadę autobusem. W Stanach jest to bardzo specyficzny środek transportu, wybierany głównie przez ludzi, którzy nie mogą sobie pozwolić na bilet samolotowy. Podróż słynnym Greyhoundem jest niezwykle ciekawym doświadczeniem i materiałem na osobny wpis.

Do Nowego Orleanu dotarłem nad ranem i po zostawieniu swoich rzeczy w hostelu, udałem się na spacer po słynnej Francuskiej Dzielnicy. French Quarter ma kształt prostokąta i położona jest nad brzegiem Missisipi. Na czas karnawału wąskie uliczki (i balkony) wypełnione są przez tłumy ludzi, a malownicze domy przystrojone ozdobami w kolorach Mardi Gras - zielonym, żółtym i fioletowym. Wbrew nazwie, obecny kształt zabudowy zawdzięczamy Hiszpanom, którzy odbudowali to miejsce po wielkim pożarze pod koniec XVIII wieku.  



Moim pierwszym celem była słynna Bourbon Street, jedna z najbardziej rozrywkowych ulic na świecie. O 9 rano kręciło się tu już (a może jeszcze?) kilkoro imprezowiczów, a do lokalnych barów i restauracji przyjeżdżały dostawy. W powietrzu unosił się silny zapach środków czyszczących, którymi obficie polewano bruk. Była to dobra pora na podziwianie przepięknej hiszpańskiej zabudowy, jednak prawdziwy charakter tego miejsca zaczyna się objawiać dopiero w godzinach popołudniowych.



Wtedy to Bourbon Street, jak i cała dzielnica francuska, wypełnia się przybyszami z różnych zakątków Stanów i świata, poprzebieranych w kolorowe stroje i gotowych na zabawę do białego rana. 


Mardi Gras, zapoczątkowany pod koniec XVII wieku przez katolickich osadników z Francji, stał się tradycją nierozerwalnie związaną z Nowym Orleanem i obchodzoną przez ludzi niezależnie od wyznania czy pochodzenia. Wypada we wtorek przed Środą Popielcową, świętowanie i parady zaczynają się jednak już ok. 2 tygodni wcześniej. Co roku przyciąga setki tysięcy turystów i jest ważnym źródłem dochodów dla miasta i lokalnych przedsiębiorców (średnio generuje 840 mln dolarów!). Na czas trwania Mardi Gras zamykane są ulice w centrum, a większość ludzi ma wolne. Dla wielu jednak, jest to okres bardzo pracowity.   



Centralnym punktem obchodów karnawału są parady, których przygotowanie wymaga zaangażowania wielu mieszkańców na długo przed rozpoczęciem świętowania. W paradach uczestniczą szkoły, uczelnie, służby publiczne, ale ich trzon stanowią stowarzyszenia, tzw. "krewes", które od lat rywalizują na najbardziej imponujące platformy, a przychylność widzów kupują poprzez obdarowywanie (a właściwie obrzucanie) różnego rodzaju gadżetami, koralikami (tzw. "beads"), których pełno można znaleźć potem na drzewach, ulicach, domach i chodnikach. Co ciekawe, innym sposobem na zdobycie koralików poza paradą (raczej w przypadku pań), jest podniesienie koszulki i zaprezentowanie swoich wdzięków grupom imprezującym na balkonach. W atmosferze tego niezwykłego święta sporo pań się na to decyduje. Wiele osób za punkt honoru bierze sobie zdobycie jak największej ilości koralików. A jest co zdobywać, gdyż co roku z platform rzucanych jest 12,5 tys. ton! Bardzo duża część ląduje na chodnikach i wykorzystywana jest ponownie w następnym roku (W 2014 organizacja Arc of New Orleans odzyskała 60 ton).

 

Nowy Orlean jest ważnym miejscem dla amerykańskiego środowiska LGBT. Tutaj powstał pierwszy w Stanach bar gejowski "Cafe Lafitte", otwarty w 1933 roku. Liczna reprezentacja osób homoseksualnych, a także ogólny charakter święta przyciąga również mniej rozrywkowych uczestników, określanych przez pozostałe osoby mianem Jesus freaks. Zbierają się oni w centrum zabawy, głównie przy miejscach ozdobionych tęczową flagą, gdzie rozdają ulotki, wykrzykują różne hasła oraz prezentują transparenty ze swoimi specyficznymi poglądami. W ten sposób usiłują nawracać przechodniów na "jedyną słuszną drogę". Niektórzy wdają się z nimi w dyskusje, jednak przez większość są oni ignorowani. Tego typu demonstracje nie są niczym niezwykłym w Stanach i wiele osób się już po prostu do nich przyzwyczaiło.



Mimo bardzo imprezowego charakteru święta, w zabawie uczestniczą ludzie w różnym wieku i chociaż wieczorem są to jednak osoby dorosłe, to w ciągu dnia można spotkać wiele dzieci, dla których również jest to okazja do świętowania i przebierania się w fantastyczne kostiumy. Samo przeżycie trudno opisać w kilku słowach. Jest to swego rodzaju połączenie Halloween, Dnia św. Patryka i Święta Dziękczynienia, ponieważ są kostiumy, mnóstwo alkoholu i jedzenia, parady, a w wydarzeniu biorą udział ludzie w każdym wieku, często całymi rodzinami. Wyobraźnia uczestników Mardi Gras nie zna granic, a wśród kolorowych kostiumów można odnaleźć wiele odniesień do popkultury. Liczą się stroje najbardziej pomysłowe, a na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że najdziwniej w tłumie czują się osoby bez przebrania.



Nowy Orlean jest niezwykłym miastem, które warto odwiedzić nie tylko podczas karnawału. Oferuje wiele atrakcji kulturalnych, koncerty na żywo, piękną architekturę, muzea, a także piękną przyrodę delty Missisipi.


W drugim dniu pobytu wybraliśmy się na wycieczkę po okolicznych bagnach, gdzie z pokładu łodzi z napędem w postaci wielkiego wiatraka, podziwialiśmy lokalną faunę i florę. Nasz przewodnik, w charakterystycznym południowym akcencie, opowiadał nam ciekawostki na temat lokalnej przyrody, np. o hibernacji aligatorów, które spowalniają rytm serca do jednego uderzenia na godzinę i potrafią wiele tygodni unosić się na wodzie bez jedzenia. Na koniec wycieczki każdy miał również okazję potrzymać w ręce małego aligatorka o imieniu "Al", który jak się okazało jest domowym pupilem dziesięcioletniego syna przewodnika.




Pisząc o Nowym Orleanie nie sposób nie wspomnieć o lokalnej kuchni. Połączenie kultury francuskiej, hiszpańskiej, karaibskiej, afrykańskiej, irlandzkiej i kilku innych stworzyło charakterystyczną dla tego regionu, bogatą  w smaki kuchnie kreolską. Wykorzystuje się w niej owoce morza czy mięso aligatora, a także wiele innych składników, które w różnych połączeniach dają niezwykłe doznania smakowe. Klasyczne dania, których należy spróbować w Nowym Orleanie to gęsta zupa ze skorupiaków Gumbo, Jambalaya - ryż z warzywami i różnego rodzaju mięsem (najczęściej kiełbasa lub owoce morza) oraz sprzedawane na każdym kroku bagietki wypełnione po brzegi dodatkami - Po' boys (od poor boys, czyli biedne chłopaki). Ich nazwa prawdopodobnie pochodzi od strajków w okresie Wielkiego Kryzysu pod koniec lat 20-tych, podczas którego restauratorzy solidaryzując się z robotnikami, rozdawali im kanapki z resztkami jedzenia, żartobliwie nazywając ich poor boys. Południowa kuchnia słynie także z łączenia smaków, szczególnie słodkiego ze słonym. Udało mi się spróbować kilku dań, które bardzo przypadły mi do gustu, jak np. gofry z serem i kurczakiem polane syropem klonowym, czy kanapka z wieprzowiną, w której zamiast bułki użyto słodkiego donuta. 

W Nowym Orleanie w niektórych miejscach wciąż można odnaleźć zniszczenia po tragicznym w skutkach huraganie Katrina z 2005 roku. Mimo iż wielu mieszkańców od tamtego czasu opuściło to piękne miasto, wciąż tętni ono życiem i przyciąga rzesze spragnionych atrakcji i pysznego jedzenia turystów. Jest to wyjątkowe miejsce, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie. Żądnych wrażeń imprezowiczów zachęci niezwykła atmosfera i niezliczone bary na słynnej Bourbon Street, melomani mogą na żywo podziwiać lokalne kapele jazzowe i bluesowe, natomiast wielbicielom przyrody na pewno spodoba się wycieczka po okolicznych bagnach. Piękny zakątek Ameryki, co roku odwiedzany przez tłumy turystów, jest jednym z najciekawszych miast w Stanach. Unikatowy pod każdym względem, powinien stać się obowiązkowym punktem dla każdego, kto planuje podróż po USA.


Karol Głogowiecki

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

What is this shit, really?

Co kojarzy nam się z USA? Subiektywny przegląd amerykańskiej kultury