Election Day
Dzień wyborów. Wtorek. Ostatni wtorek. Jutro może wreszcie się wyśpię. Ale czy w ogóle zasnę? Jeśli wygram to odetchnę z ulgą. Ale przecież będę musiał zabrać się za formowanie nowej administracji. Albo reorganizację starej. Tak czy siak, trzeba będzie rozpocząć od razu. Hit the ground running. A jeśli przegram? Zwielokrotni mi się to o czym myślę teraz. Czy na pewno wszystko zrobiłem jak trzeba? Czy nie za dużo tych gaf? Czy mogłem inaczej? Spytać wcześniej czy wiedzie się nam lepiej niż cztery lata temu. Podkreślić, że mój oponent co chwilę zmienia zdanie na każdy temat. Zamiast do Wisconsin pojechać do Ohio, zamiast do Ohio na Florydę. A co z małymi stanami? Iowa, New Hampshire, Nevada. Może tam trzeba było spędzić więcej czasu? Tak jako w Colorado, Virginii czy Karolinie Północnej. Albo ta Pennsylvania. Swing od zawsze, ale przecież na poziomie prezydenckim od dawna wygrywają tam Demokraci. W tym roku też tak miał być swing. I jest, ale dopiero pod sam koniec wyborów. Jak mogliśmy to przeoczyć? Można było prewencyjnie poprosić Ricka Santorum by objeżdżał w moim imieniu cały stan. Skoro tamci nic tam nie robili, to powinienem wysłać tam ze dwa razy Hillary alb Joe Bidena, w końcu mają osobiste historie z tamtym rejonem. Eh. Za dużo tych doradców słucham, a powinienem tylko siebie. Ewentualnie Ann. Zawsze mi to przecież wychodziło na dobre gdy robiłem to co radziła Michelle. Przecież sami Demokraci mówią, że bez Pennsylvanii nie zdobędą prezydentury. To powinienem chociaż sprawić, żeby musieli się tam postarać. A przecież mógłbym tylko przypomnieć sprawę z tą rurą z Kanady. Powinienem tam częściej jeździć. Przecież cztery lata temu miałem ciężką przeprawę z Hillary, no i ta moja nieszczęsna wypowiedź o przywiązaniu do broni i religii. W dodatku GOP odzyskała urząd gubernatora, więc powinno mi to dać do myślenia. Oni w ogóle tam w tym cyklu nie jeździli. Gdybym ja to robił częściej, wygraną miałaby w kieszeni. Przynajmniej w tym stanie.
No to co teraz? Nic, czekam. To chyba najgorsze w tym wszystkim – nic już nie mogę zrobić. A tyle bym chciał. A pozostaje mi tylko oczekiwać wyników. I informacji czy on zadzwoni z gratulacjami, czy to ja będę musiał dzwonić. Byle żaden z nas nie musiał dzwonić dwa razy, jak Al Gore w 2000. Bo mam nadzieję, że to jednak skończy się dzisiaj, obojętnie w którą stronę. Pewnie że bym chciał być prezydentem, ale chyba jednak nie za wszelką cenę. Tymczasem idziemy łeb w łeb. Ktoś nawet wymyślił taki oto scenariusz, że obaj dostaniemy po 269 głosów elektorskich. Wtedy wynik wyborów prezydenckich będzie jednoznaczny. W Izbie głosuje się stanami, a tutaj większość mają Republikanie. Ale problem w tym, że większość w Senacie mają Demokraci. A nawet jeśli będzie remis, decydujący głos należeć będzie do Joe Bidena. Może nie będzie mieć takiej wesołej miny jak podczas całej debaty z Paulem Ryanem, ale przecież chyba na niego ostatecznie nie zagłosuje. Czyli remis nie urządza ani mnie ani mojego oponenta. Bo od czasów administracji Adams-Jefferson nie ma chyba co wracać. To moja wina, miałem wszystko by dawno rozstrzygnąć te wybory, a dałem się podejść i teraz zostaje nam obu czekanie. I myślenie o tym co nas czeka jutro.
Komentarze
Prześlij komentarz