Płacz dziecka na szarym kartonie

Swans to legenda muzyki. 32 lata na scenie, 13 albumów na koncie. Charakterystyczny styl, niepowtarzalne i niezapomniane koncerty. Obok tej nowojorskiej grupy nie sposób przejść obojętnie. Swoją muzyką niszczą, demolują, fatygują. Bezwzględnie rozprawiają się ze słuchaczem rzucając w jego kierunku jazgotem, transowymi rytmami, trzaskami, piskami, a także mrokiem, rozpaczą, przerażeniem, niepokojem. Jeśli tak, to dlaczego praktycznie cała współczesna alternatywna / awangardowa / eksperymentalna scena muzyczna chce być jak oni, a ich kilkunastomiesięczne trasy koncertowe cieszą się tak dużą popularnością, zarówno wśród krytyków, jak i zwykłych słuchaczy? Bo wypada; bo wszyscy słuchają, to ja też powinienem; bo są fajni i modni? Swans to coś o wiele więcej – to historia, która dzieje się na naszych oczach.

Swans:
Phil Puelo, Norman Westberg, Michael Gira, Christoph Hahn, Chris Pravdica, Thor Harris

Być może  faktycznie już wszystko było. Może rzeczywiście wszystko co można było zrobić w muzyce, ktoś już kiedyś nagrał, a my jesteśmy świadkami zbierania poszczególnych, już starych cegieł i tylko układania z nich nowych budowli. Jeśli tak, Swans budują coś nie z tego świata, a architektem jest Michael Gira. Sześćdziesięciolatek, który ma w sobie więcej werwy i wyobraźni niż niejedna młoda gwiazda muzyki. Wizjoner. Buntownik. Eternal badass. Człowiek, który w swoim życiu widział i przeżył już chyba wszystko. Zażywanie LSD w wieku 12 lat. Niespełna cztery miesiące spędzone w izraelskim więzieniu w wieku 15 lat. Głód tak dotkliwy, że musiał sprzedawać krew za jedzenie. Kiedy zaczynał swoją karierę artystyczną, za dnia woził cement taczkami na budowach, a nocami zamieniał się w szalonego mnicha muzyki, który boso stąpając po scenie czarował i dowodził setkami wyznawców w ciemnych klubach Nowego Jorku. Rozszarpywał ubrania, tańczył, wariował, prowokował. Swans byli znani z tego, że ich występy często przerywane były przez policję. Zawsze grali niesamowicie głośno, na granicy bólu. Gira często zaczepiał publiczność, deptał im palce, łapał ich za włosy, czasami nawet wdawał się w bójki z osobami, które uprawiały headbanging. Tworzył sztukę zaangażowaną, dziwaczną, można by rzec wariacką, ale szczerą.

Po wielu wcieleniach swojej grupy, zmianach w składzie i stylu przez nich wykonywanym, Gira postanowił krótko po premierze niesamowicie wychwalanego albumu Soundtrack for the Blind z 1996 roku rozwiązać Swans. Powodów było mnóstwo, jedynym z nich chęć poświęcenia się swojemu pobocznemu projektowi Angels of Light. Pierwotny zespół, słynący z ryzykownych rozwiązań, eksperymentowania i „brutalnych” koncertów przestał istnieć. Gira jednak nie powiedział ostatniego słowa. Podkreślał, że to nie koniec; że są niepublikowane nagrania; że będzie ciąg dalszy. I był.

Swans -
My Father Will Guide Me Up a Rope to the Sky
Po niemal 14 latach ciszy, w 2010 roku Swans reaktywowali działalność. By zebrać pieniądze na nagranie ich pierwszego albumu po przerwie, a z dochodów ze sprzedaży sfinansować sesje nagraniowe [sic!], Gira wydał album solowy album. Brak sponsorów, brak wsparcia, jedynie swoja własna, mała wytwórnia płytowa, determinacja i poczucie, że jest się gotowym na coś nowego. Album I Am Not Insane został sprzedany w 1000 egzemplarzy, każdy podpisany przez autora. Później pierwsza, krótka trasa koncertowa i kolejne podreperowanie budżetu przed wydaniem płyty. My Father Will Guide Me Up a Rope to the Sky ukazał się 23 września 2010 roku nakładem autorskiej wytwórni płytowej Giry Young God. Świetne oceny krytyków, udany powrót. Wszystko pięknie. Kurtyna. Tutaj mogła skończyć się historia szaleństwa muzycznego wizjonera, któremu dzięki swojemu talentowi i uporowi udało się stworzyć markę. Nie, to dopiero początek.

Prawdziwa historia Swans rozpoczyna się w 2012 roku, czego zapowiedzią był koncertowy album We Rose From Your Bed With The Sun In Our Head, który miał pokryć koszty kolejnego studyjnego wydawnictwa zespołu. Analogiczna sytuacja do tej z 2010 roku. Gwiazdy awangardy bez funduszy. 1000 ręcznie podpisanych kopii i, jak wspomina Gira, może uda się jakoś zapłacić za czynsz. Pieniędzy starczyło. Powstało arcydzieło.

Swans - The Seer
The Seer było według lidera Swans kulminacją wszystkich poprzednich płyt jego zespołu. Monumentalne, niemal dwugodzinne dzieło, po przesłuchaniu którego słuchacz jest ogłuszony, wyczerpany, wykończony, a mimo to chce przeżyć to jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Pierwszy utwór na płycie – Lunacy – oznajmia na samym końcu, że „twoje dzieciństwo się skończyło” Faktycznie, skończył się pewien rozdział, Swans zaczęli coś oszałamiającego i przytłaczającego, a jednocześnie satysfakcjonującego. 11 utworów, z których najdłuższy, tytułowy The Seer ma 32 minuty 14 sekund. Pomimo takich długości, czasami po prostu niestrawnych utworów, wcale nie ma się wrażenia, że album jest przekombinowany czy sztucznie wydłużony. The Seer to monument. Bardzo solidny, spójny i ciężki album, który dał podwaliny pod nową erę nowojorskiego zespołu, jak również przywrócił lub – jak kto woli – stworzył nowe trendy w muzyce rozrywkowej. Swans znowu stali się szanowani, kochani, uwielbiani, rozchwytywani, a przede wszystkim, co nieczęsto idzie w parze z tym wszystkim – słuchani. Jeśli ktoś ma wątpliwości co do zasadności tej kolei zdarzeń proponuję zarezerwować sobie dwie godziny, najlepiej późnym wieczorem, zgasić światło, założyć słuchawki, odkręcić głośniki na pełną moc i przesłuchać The Seer od pierwszych nut Lunacy po ostatnie dźwięki The Apostate (lub w wersji winylowej The Seer Returns). Nie gwarantuję, że spokojnie prześpicie noc, ale zapamiętacie te 119 minut na bardzo długo.


Drugi rozdział nowego etapu twórczości Swans rozpoczyna się albumem Not Here / Not Now z września 2013 roku, będącym trzecim krążkiem, który miał uzbierać pieniądze na kolejny studyjny album. I znowu się udało. Problem jednak w tym, jak nagrać coś innowacyjnego po The Seer. Swans jednak nie stanęli w miejscu. Podczas trasy promującej to wydawnictwo pracowali nad nowymi utworami, szkicami kolejnych dzieł. Kilkanaście miesięcy ciężkiego tournée oraz mordercze, 10-godzinne próby podczas samej sesji nagraniowej zrobiły swoje. Powstało arcydzieło.

To Be Kind, wydane 15 maja 2014, to zupełnie inna płyta niż jej poprzednik. Nie jest tak przeraźliwie mroczna i jednolita. Jest różnorodność, przy jednoczesnym zachowaniu spójności tematu. Przytłaczająca w swoim ogromie moc muzyki, która wprowadza w trans i daje nadzieję. Muzyka jest ekspansywna, wdziera się w słuchacza, rozszarpuje go na kawałki, składając go na nowo w następnym utworze. Sam Gira mówi o swojej muzyce, że nie chce przez nią przekazać własnych emocji, czy też wywołać w słuchaczu emocji. On chce stworzyć doświadczenie, experience, jakieś przeżycie, które każdy zinterpretuje jak chce i dostosuje do siebie. To najlepiej określa To Be Kind. Po tytule można sądzić, że zawartość nie zapewni nam przerażenia, czy trwogi jak The Seer, a coś kojącego, spokojniejszego, lecz to ślepy trop, brutalna zabawa muzyków ze słuchaczami. Dwie wyraźne części, po 5 utworów każda, 121 minut ciężkiej przeprawy przez eksperymenty muzyczne i tekstowe, ale ze światłem w tunelu, które nadaje całości pełny, satysfakcjonujący charakter. Nie ma tu jednej zmarnowanej chwili. Wszystko jest dopracowane z ogromną pieczołowitością, a jednocześnie słychać ducha improwizacji, chęci poniesienia się emocjom i dzikości, tak ważnej dla ich kariery.

 
Nie można jednak w pełni poznać twórczości Swans jeśli nie pójdzie się na ich koncert. To stwierdzenie bardzo często jest nadużywane w stosunku do innych zespołów, jednak w tym przypadku to czysta prawda. To experience, o którym mówi Gira urzeczywistnia się dopiero wtedy, kiedy stoi się oko w oko z jego sześcioosobowym zespołem. Uzbrojeni w około 120 decybeli i muzykę, która sprawia, że czuć jak podłoga klubu się trzęsie, włosy na ciele poruszają się w rytm bębnów, a wdychane powietrze wibruje w płucach. Niestety, głośność ich występów bardzo często i bardzo niesłusznie przyćmiewa ich koncerty jako całość. Sam widziałem ich dwa razy. Po raz pierwszy w sierpniu 2012 roku. Wtedy przez niespełna dwie godziny stałem i patrzyłem, oszołomiony i zaciekawiony spektaklem muzycznym. Na występach Swans muzyki się nie słucha, muzykę się czuje, a w klubach efekty są jeszcze potęgowane. W marcu 2013 roku jeszcze raz chciałem skonfrontować się z Amerykanami, lecz tym razem bardziej osobiście, indywidualnie. Kilkaset osób, zamknięta przestrzeń, duszno, cisza przed burzą, a potem prawdziwy huragan. To nie są zwykłe koncerty, na które idzie się, by poskakać, pobawić się, wspólnie pośpiewać, czy po prostu miło spędzić czas. Może i brzmi to górnolotnie i pompatycznie, ale Swans na żywo to nie muzyka, tylko przeżycie, które tylko oni mogą zapewnić. Po wyjściu z sali czuć ogromne zmęczenie, osłupienie, ubytek na słuchu (nie radzę iść bez stoperów), ale przy okazji świadomość, że było się świadkiem czegoś niepowtarzalnego i nie do opisania. Moja ocena może nie wydawać się zbyt obiektywna, nawet nie ukrywam, że taka nie jest, ale sam charakter i sposób odbioru ich koncertów bez wątpienia potwierdzi każda osoba, która widziała tę moc płynącą ze sceny. Kto nie wierzy, niech sam sprawdzi.

Swans - To Be Kind

Twórczość Swans to obraz z okładki To Be Kind – płacz dziecka na szarym kartonie. Na pierwszy rzut oka wydaje się niewinny, lecz w rzeczywistości to połączenie szczerości, wrzasku, pisku i naturalności z rozpaczą, przerażeniem, trwogą, dramatem, a także pięknem, manifestacja życia. Okładka jako taka na żywo niesie ze sobą jeszcze jeden przekaz, tło to bardzo surowy, szary karton, a obraz głów dzieci jest bardzo śliski i połyskujący, co dodatkowo świadczy o Swans jako zespole kontrastu i próby łączenia dzikości i szorstkości z tym, co niewinne, momentami naiwne, pierwotne, ludzkie. Jeśli na The Seer manifestowali koniec dzieciństwa, to na To Be Kind do niego powracają, ze wszystkimi konsekwencjami jakie to niesie. Brak tu infantylizmu, jest raczej dojrzała interpretacja tego, co dziecięce. Możliwe, że Michael Gira, słysząc tego typu analizy po prostu roześmiałby się i w charakterystyczny dla siebie sposób skwitował wszystko stwierdzeniem „Fuck no. Jesus Christ…”, ale chociażby dla zachęcenia do ich twórczości, czy próby jej lepszego przyswojenia warto poddać muzykę nowojorczyków takim rozważaniom. Koncerty tylko dopełniają obrazu zespołu, który wracając po tak wielu latach nieobecności na scenie muzycznej udowodnił, że potencjał nie wygasł, a co więcej, nabrał nowej mocy. Tę moc słychać w każdej nucie zarówno ich nowej, współczesnej ery, jak i starej studyjnej twórczości, a tym bardziej na żywo. Nie jest łatwo się przełamać i zacząć ich słuchać. Tym bardziej odwagi wymaga zebranie się w sobie pójście na ich koncert, ale naprawdę warto. To, co stworzyli i dalej tworzą wymaga uwagi, zauważenia, docenienia, zasmakowania. Poprawka. Swans to nie legenda. Swans to żywa legenda. Legenda, która wciąż jest pisana.

Maciek Smółka

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

Co kojarzy nam się z USA? Subiektywny przegląd amerykańskiej kultury

What is this shit, really?