"W sumie to ja zadowolony jestem" - wywiad z dr hab. Radosławem Rybkowskim

Przemysław Winzer: Panie Profesorze, proszę obszernie opowiedzieć naszym czytelnikom skąd Pan pochodzi?

Dr hab. Radosław Rybkowski: Z Lublina.

… I jak Pan się znalazł w Krakowie?

W roku 1984, we wrześniu. Postanowiłem zostać księdzem katolickim należącym do Zgromadzenia Księży Misjonarzy, którego seminarium znajduje się na ulicy Stradom 4 w Krakowie. 

Czy poza tym planem coś jeszcze Pana zainteresowało, zafascynowało w Krakowie?

Nie, ale czy jest coś w ogóle ciekawego w Krakowie? Tak na poważnie, w 1984 roku Kraków mógł się jawić jako prawdziwa metropolia. Zresztą w porównaniu z Lublinem i dzisiaj jawi się jako prawdziwa metropolia. Dopiero później, w trakcie studiów i po studiach, podróżując po świecie - człowiek dostrzega, że to miasto jest miłe, sympatyczne, ale ma swoje ograniczenia. Przy całej naszej miłości do Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa. 


Co nastąpiło później? W jaki sposób trafił Pan do naszego Instytutu, zamiast podążyć dalej tą ścieżką?

W międzyczasie zrezygnowałem z seminarium, co wynikało z tego, że doszedłem do wniosku, że to nie jest ten rodzaj… nie powiem kariery, ale ten rodzaj życia, który będzie mi odpowiadał. Nie jako plan na najbliższe 3 lata, ale już do końca życia. Poszedłem na studia teatrologiczne, w ramach polonistyki. Można mieć skojarzenia polonistyka - amerykanistyka - chociaż się tam styka końcówką, to nie są do końca spokrewnione. Na amerykanistykę przyszedłem dla pieniędzy. Wstyd to powiedzieć, ale to pieniądze o tym zdecydowały. Składałem dokumenty na studia doktoranckie w Instytucie Filologii Polskiej. Przyjmowano 20 osób ze stypendium, a ze względu na kilka lat spędzonych w seminarium wiedziałem, że jeżeli chcę podjąć się studiów doktoranckich stypendium jest niezbędne. Miałem już córkę (która jest moją starszą córką), była wtedy mała i świadomość konieczności „działania na dwa fronty”, połączenia nauki i wychowywania dziecka… stwierdziłem, że inaczej nie ma to szans. Ale nie dostałem się na studia doktoranckie. Znaczy dostałem się, ale byłem pierwszym na liście rankingowej, który nie uzyskał stypendium. Nie dostałem się być może dlatego, że jedna z Pań Profesor, która wypowiadała się na komisji podejmującej ostateczną decyzję (rozstrzygano pomiędzy mną i koleżanką z filologii angielskiej), próbując jakby zarekomendować bądź nie moją osobę, stwierdziła, że jestem „pracowity, ale bez polotu”. Spojrzawszy wstecz na te wszystkie lata, pozostało mi tylko „ale”.  Pracowity już chyba nie jestem, polotu być może nigdy nie miałem, ale zostało mi „ale” i jest fajnie. Stypendium jednak nie uzyskałem. 

Wtedy inna moja znajoma Pani Profesor powiedziała, że są tutaj dopiero co otwarte studia doktoranckie na amerykanistyce, uruchamiane przez Profesora Manię. Okazało się, że Uniwersytet przewidział 10 stypendiów na studiach doktoranckich i tylko jedna osoba wyraziła chęć wzięcia tego stypendium. Była to trochę dziwna sytuacja,  ponieważ jak w każdym przedsiębiorstwie budżetowym gdy są pieniądze to lepiej je wykorzystać bo inni pomyślą, że są niepotrzebne na przyszłość. Pani Profesor poradziła mi żebym się udał do Profesora Mani i przekonał go, że na studia amerykanistyczne też się nadaję. Miałem jeden czy dwa dni do przygotowania się na rozmowę, ale udało mi się Go przekonać. Przyszedłem więc dla pieniędzy. 

Naprawdę tylko dla pieniędzy?

Oprócz przekupienia mnie jest drugi powód - znak z nieba. Otóż w 1980 roku, po tym jak zostałem przyjęty do liceum, szedłem sobie ulicą, której nazwy nie pamiętam, Podwale albo Podzamcze w Lublinie. I tam była księgarnia rolnicza. Byłem smutny, gdyż chciałem iść do technikum hodowli bydła koło Zamościa na co moi rodzice nie wyrazili zgody…

Spójrzmy tylko na tą karierę: technikum hodowli bydła - seminarium - amerykanistyka…

To jest to. Przechodząc sobie koło tej księgarni zobaczyłem książkę, która nosiła tytuł… Kowalska. Nie książka, ulica była jednak Kowalska. Była tam książka zatytułowana Podstawy przemysłowego opasu bydła w USA i Kanadzie. Zachwycony tym tytułem kupiłem książkę i ją przeczytałem w wieku lat 14. I być może to był właśnie taki palec z nieba, który wskazał, że jednak Stany Zjednoczone i Kanada to moja przyszłość. Książka była jakiegoś radzieckiego autora i dowiedziałem się z niej różnych fascynujących rzeczy dotyczących podstaw przemysłowego opasu bydła w USA i Kanadzie. Jakkolwiek wtedy w ogóle nie sądziłem, że będę amerykanistą to teraz absolutnie uważam, że jest to pierwsza książka, która natchnęła mnie do tego żeby zajmować się Stanami Zjednoczonymi. Biblia młodego amerykanisty. Polecam, na Allegro od czasu do czasu można tę książkę kupić. Najgorsze w tej książce jest to, że jak ją dostałem w prezencie nie tak dawno temu i zacząłem ją czytać - pewne konstatacje radzieckiego autora pisane z pozycji krytyki kapitalistycznego rozwiązania okazują się niezwykle słuszne w 2015 roku. To jest cios w serce polskiego naukowca w XXI wieku, że radziecki uczony w latach 60-tych trafnie przewidywał przekarmienie Amerykanów, czy też że ich model rolnictwa będzie przyjęty wszędzie. 

Na razie wygląda to tak, że znalazł się Pan w Instytucie zupełnym przypadkiem. Czy nie było wcześniej jakiegoś poważnego zainteresowania Ameryką?

Nie, bo mnie interesowała - myśląc o karierze naukowej - historia XIX-wiecznego teatru polskiego. Mój kontakt z Ameryką polegał na tym, że coś tam przeczytałem, oglądałem filmy, interesowałem się trochę… w roku 1995 dostęp do Internetu wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Był jeden komputer dostępny dla doktorantów w Instytucie Filologii Polskiej - stamtąd się umawiało na konkretne godziny żeby sobie pocztę sprawdzić. Nawiązując do mojego przedmówcy, czyli Profesora Pawła Laidlera, który uczył się prawa amerykańskiego - ja na żadne zajęcia dotyczące teatru amerykańskiego nie chodziłem. Zresztą wiedza o teatrze amerykańskim znana i promowana wówczas na filologii, czy teatrologii była więcej niż mizerna i pełna błędów i wypaczeń.

Ale obecnie przejawia Pan jakieś zainteresowanie amerykanistyką?

Ależ oczywiście, że tak. Stany Zjednoczone, Kanada - to jest coś co mnie interesuje, fascynuje. Ostatnio w radiu Kraków mówiłem, oczywiście żartując, choć nie wiem czy oni zrozumieli, że to był żart…

 

…musi Pan zawsze ostrzegać.

Wiem, ale to trudniejsze do zrobienia na antenie radiowej niż rozmówcom w kontaktach personalnych. Wspomniałem więc na antenie, że często jeżdżę do Ameryki, bo wtedy wiem dlaczego nienawidzę Stanów Zjednoczonych. Czemu? Bo zeszły na psy. Mówiąc metaforycznie, ale w sensie naukowym… pierwszy raz byłem w Stanach Zjednoczonych w 1998 roku. Chciałbym tutaj bardzo podziękować Panu Ryoichi Sasakawie oraz Panu Profesorowi Mani, który poinformował mnie o istnieniu możliwości takiego wyjazdu w ramach grantu badawczego. W 1998 roku, przed atakami terrorystycznymi z 11 września, to były zupełnie inne Stany Zjednoczone. Bardziej otwarte, bardziej prężne, dynamiczne społecznie. Choć z drugiej strony, był to akurat moment skandalu z Monicą Lewinsky, więc to nie jest tak, że to był cudowny kraj, że wszystko było absolutnie jak należy. Nie, on też był głupi momentami, ale miał większe szanse naturalnego odrodzenia. Teraz nie widzę tego, chociażby ostatnio docierają do nas informacje o tych wszystkich, zupełnie niepotrzebnych, zastrzeleniach Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych - to jest przejaw takiego niedobrego momentu, niedobrych przemian, które dotyczą Stanów Zjednoczonych. Ale to dzieje się w wielu dziedzinach.

Gdzie Pan był do tej pory w Stanach Zjednoczonych? Czy były to głównie wyjazdy zawodowe z Instytutu, czy również turystyczne?

Kilka razy podróżowałem do USA organizując sobie wyjazd samodzielnie, ale zawsze było to połączone z pracą badawczą, zbieraniem jakichś materiałów. Zwiedziłem stan Nowy Jork, którego jestem wielkim miłośnikiem. New York City, Rochester, góry Adirondack - to są tereny, które mnie fascynują. Są piękne, cudowne, wspaniałe, gorąco polecam. Byłem we wszystkich stanach Nowej Anglii… nie, w Maine jeszcze nie byłem. Ale to będę pewnie w tym roku. Byłem w stanach Środkowoatlantyckich, aż do Wirginii. Zwiedziłem Mount Vernon, Alexandrię w Wirginii, Maryland, Delaware, New Jersey, Pensylwanię. W Środkowym Zachodzie byłem w Michigan - bardzo ładny stan, absolutnie bardzo ładny stan. Oraz byłem w Nowym Meksyku.

Jak się Panu podobało w Nowym Meksyku?

Cudownie! W 2004 roku byłem na organizowanym przez Departament Stanu Fullbright Institute for the Study of the Civilization of the United States. Taka długa nazwa. 6-tygodniowy kurs dla amerykanistów z całego świata wprowadzający do kultury amerykańskiej, dotyczący tego jak o niej nauczać. W ramach tego kursu mieliśmy kilkudniowy wyjazd do Nowej Anglii - w końcu trzeba poznać korzenie. A żeby poznać coś zupełnie innego pojechaliśmy do Nowego Meksyku, gdzie mieliśmy np. spotkanie w dwóch wspólnotach indiańskich, podczas których ich przedstawiciele mówili o swoich problemach życia w rezerwatach. Było to niezwykle ciekawe poznać ich, posłuchać o tym gdzie dostrzegają zasadnicze problemy. Jeśli chodzi o Nowy Meksyk, największą różnicę w stosunku do innych regionów i stanów widać w tym, że w Nowym Meksyku wszystko dzieje się naprawdę powoli. Manana w wersji amerykańskiej. Mogę opowiedzieć pewną anegdotę ilustrującą to podejście. Przyleciawszy z Nowego Jorku do Nowego Meksyku, udaliśmy się w Santa Fe do restauracji Coyotes, jednej z fajniejszych. No i kelnerka mówi, że przeprasza bardzo, nie ma wolnych miejsc, ale zaraz powinien się zwolnić stolik, więc gdybyśmy zechcieli poczekać - a ona nam tu zaraz może zaserwować margeritę. No to dobra, jak chwilę będziemy czekać to nie ma sprawy. Podała nam tę margeritę, po półtorej godziny stolik był wolny. Zasiedliśmy przy tym stoliku, grupa 12-osobowa, przychodzi kelner i mówi, że on zaraz wszystko przyniesie, podał karty, przyjął zamówienia. Po godzinie dostaliśmy wreszcie jedzenie. Czyli 2,5 godziny od momentu wejścia. A kelnerzy podchodzili, zagadywali: kim jesteśmy, co robimy, co nam się podoba - zupełnie inny styl życia niż w Nowym Jorku, gdzie w restauracji chodzi o to żeby jak najszybciej obsłużyć, kulturalnie się pozbyć, wyczyścić stolik i następny proszę. A w Nowym Meksyku zupełnie inne, wolniejsze i spokojniejsze podejście.

Wydaje się, że Pan lubi podróżować.

Lubię. Było tylko jedno miejsce w świecie, co do którego stwierdziłem, że nigdy nie chciałbym tam wrócić - Kair. W ogóle mnie tam nie ciągnie. Kiedyś usłyszałem od rektora American University in Cairo legendę, że jeśli ktoś wypije wodę z Nilu - broń Boże tego nie róbcie! - to na pewno wróci do Kairu. Bardzo się więc pilnowałem żeby pić tylko wodę butelkowaną. Nie chciałem i nie chcę wrócić do Egiptu. Ale tak, praca na uczelni, przy wszystkich jej ograniczeniach i nie za wysokich zarobkach, daje ogromną możliwość wielu różnych wyjazdów. Dzięki temu byłem 3 razy w Japonii, każdy z wyjazdów był dosyć krótki, ale jednak 3 razy. To najbardziej egzotyczna z wypraw, poza tym podróżowałem głównie po Europie oraz Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Plus Egipt.

A jak Pan wspomina Japonię?

Japonia to bardzo dziwny kraj. Jako amerykanista muszę powiedzieć, że nawet krótki pobyt w Japonii wyraźnie pokazuje pod jak wielkim wpływem Stanów Zjednoczonych jest kultura japońska. I że Japończycy mają fascynację krajem, który ich podbił. Jednym z narodowych sportów Japonii jest sumo i są takie momenty w ciągu roku, gdzie sumo staje się główną rozrywką dla wszystkich Japończyków. Jednak zwykle, spośród gier zespołowych, są oni najbardziej zafascynowani baseballem. Zresztą pierwszy mecz baseballa, który oglądałem miał miejsce w Tokio. Jak widać miejsce absolutnie rewelacyjne do poznawania typowo amerykańskiego sportu. Japończycy przejmują mnóstwo rzeczy ze Stanów Zjednoczonych. Pewne rozwiązania w konstytucji byli zmuszeni umieścić ze względu na przymus ze strony Stanów Zjednoczonych, np. prawa wyborcze dla kobiet. Ale wiele rzeczy zaakceptowali nie pod przymusem, tylko dlatego, że im się to spodobało.

Jest jeszcze jakieś miejsce na świecie, które bardzo chciałby Pan odwiedzić?

Kiedyś zastanawiałem się nad podróżą do Indii, ale na przeszkodzie stanęła rosnąca świadomość i złośliwość z mojej strony - wiem, że w Indiach nie byłbym szczęśliwy bo tam jest potwornie brudno i śmierdzi. Nawet w Tokio, które jest superhigieniczne, ze względu na klimat po prostu musi śmierdzieć (zwłaszcza jeśli się przechodzi w pobliżu restauracji, która serwuje mnóstwo ryb). A jeżeli śmierdzi w Japonii to jak musi śmierdzieć w Indiach… Chyba jeszcze chciałbym pojechać do Ameryki Łacińskiej, do Argentyny.

Wróćmy teraz do naszego Instytutu… Pana zainteresowania zawodowe to głównie teatr i szkolnictwo. Skąd wybór szkolnictwa wyższego jako przedmiotu badań?

Z bardzo prostego powodu. Zaczęło się od Profesora Andrzeja Mani – „Wielkiego Poruszyciela” w amerykanistyce. Uczęszczałem na Jego zajęcia z historii gdzie warunkiem zaliczenia było napisanie eseju. No i o czym ja mogłem napisać? O teatrze amerykańskim nie bardzo mogłem napisać, bo mówiąc szczerze wtedy jeszcze nic nie wiedziałem o jego historii. Zajmowałem się tym zagadnieniem jako (prawie na pewno) pierwsza osoba w Polsce południowej, jak to jeszcze na studiach doktoranckich mówiłem. Szukając tematu pomyślałem sobie - ok, szkoły wyższe. Była taka książka Fredericka Rudolpha American College and University dotycząca historii szkolnictwa wyższego. Książka fascynująco napisana, omawiająca historię, ale opowiedziana głównie poprzez anegdoty o szkolnictwie wyższym, bardzo szczegółowa i ciekawa. Dzięki niej napisałem pracę, praca była dobra, uważam nawet, że bardzo dobra. Zresztą tu akurat podzieliliśmy zdanie z Profesorem Andrzejem Manią, który również postawił mi ocenę bardzo dobrą. Ta sytuacja pokazała mi, że nie bardzo rozumiem na czym polega fenomen amerykańskiego szkolnictwa wyższego. Napisanie eseju to jedno, ale pracując nad fragmentem człowiek zauważa ile w tym temacie jest jeszcze interesujących pytań, które można zadać, a na które nie znamy odpowiedzi. Z tego powodu stwierdziłem później, że to by mnie najbardziej interesowało. Ponadto, na pierwszym roku studiów mieliśmy bardzo fajny wykład prowadzony przez profesora Darwina Wassinka, z zakresu ekonomii - „Międzynarodowe relacje ekonomiczne Stanów Zjednoczonych”. Nigdy nie przypuszczałem, będąc teatrologiem z wykształcenia, że taki temat może być tak fascynujący. Profesor miał niezwykły talent, typowy dla Amerykanów, prostego wyjaśniania skomplikowanych rzeczy. Był w stanie pokazać jak bardzo problemy ekonomiczne oddziaływają na całe społeczeństwo amerykańskie. Mamy więc to szkolnictwo wyższe, mamy tę ekonomię, i myślę - to są fascynujące rzeczy. Teatr również, ale mój największy problem związany z teatrem polegał na tym, że od lat 90-tych nauczanie teatru przestało być takie „po bożemu”. Zeszło w stronę postmodernistycznych interpretacji, gdzie sposób interpretowania stał się ważniejszy od faktów, które się omawiało. To mi się nie podobało we współczesnej teatrologii i bez najmniejszego żalu stwierdziłem, że zajmę się czymś co jest bardziej namacalne i praktyczne.


Nad którym z tych tematów Pan osobiście woli pracować?

Musical jest o tyle dobry, że co roku są Tony Awards, co roku pojawiają się najróżniejszego rodzaju filmy, są dyskusje różnego rodzaju, pobyty w Stanach Zjednoczonych będące rewelacyjną okazją do nagrania filmów, które mogę potem wykorzystywać podczas zajęć. To dla mnie przyjemność, bo można na bieżąco pokazywać co się zmienia w tym zakresie. Co do szkolnictwa wyższego - może to nie jest dla Was szczególnie odkrywcze i zabójczo interesujące, ale badanie szkolnictwa wyższego w USA ma tę wyższość nad badaniem szkolnictwa wyższego w Polsce, że łatwiej zdobyć dane o amerykańskim. Jak się wysyła prośbę o informacje to Amerykanie odpowiadają najszybciej jak się da i najpełniej jak można. Jeżeli wyślemy prośbę do polskiej uczelni to najczęściej w ogóle nie dostaniemy odpowiedzi, a jeżeli już dostaniemy odpowiedź to będzie ona tak dziwaczna, że do niczego się nie nadaje. Zasób informacji, które są naprawdę dostępne w Polsce jest niewielki w porównaniu z tym, co mogą zaoferować Amerykanie, np. poprzez tamtejsze Narodowe Centrum Statystyki Edukacyjnej (NCES). Są tam aktualne dane i można badać absolutnie wszystko: na poziomie federalnym, na poziomie stanowym, na poziomie lokalnym, na poziomie poszczególnych uczelni. To jest ogromny plus. Z teatrem jest gorzej, do teatru trzeba chodzić od czasu do czasu i jakkolwiek jest to dużą przyjemnością, to będąc w Polsce jest dużą trudnością. A do szkoły wyższej w USA nie muszę chodzić żeby zebrać niezbędne dla mnie informacje.

Jak porównałby Pan szkolnictwo wyższe w USA i w Polsce, jakie są najbardziej podstawowe różnice Pana zdaniem?

Pierwsza rzecz którą powiem, a którą mogę zaświadczyć i potwierdzić na piśmie - studenci w Polsce nie są gorsi od studentów amerykańskich. Z moich osobistych doświadczeń na University of Rochester i Uniwersytecie Nowojorskim, mogę potwierdzić, że w tym porównaniu nasi studenci wypadają naprawdę znakomicie. Ze wszystkimi ograniczeniami, które wynikają z tego jak przychodzicie przygotowani na studia, z pewnymi brakami - jak choćby umiejętnością pisania. U nas jest to naprawdę poważny problem, który u Amerykanów nie występuje - ich model edukacyjny jest taki, że uczą się pisać od początku, piszą, piszą, piszą, przychodzą na studia, piszą, piszą, piszą. Pisanie przychodzi im więc z łatwością. Jednak polscy studenci, Wy - jesteście równie mądrzy, błyskotliwi i inteligentni. I, moim zdaniem, jeśli ktoś nie radzi sobie tutaj to nie poradzi sobie w Stanach Zjednoczonych, a jeśli ktoś tu sobie dobrze radzi to sobie poradzi tam. Pamiętając o tym, że musiałby doznać przełączenia na zupełnie inny styl studiowania, który wymaga więcej pracy w bibliotece i więcej pisania. Druga rzecz to jest kwestia pieniędzy. Budżet Harvardu oraz Uniwersytetu Nowojorskiego wynosi łącznie ok. 9,5 mld dolarów. A to tylko dwie uczelnie. Obejmuje to całą działalność, prace naukowo-badawcze, pensje itd. Budżet polskiego szkolnictwa wyższego w całości, szkoły prywatne i publiczne, na 2012 r. wynosi ok. 21 mld zł. Dwie uczelnie - 9,5 mld dolarów, ponad 400 - 21 mld zł. Różnica po prostu być musi. Z drugiej strony uważam, że mając tak słabe finansowanie dobre, polskie uczelnie - takie jak oczywiście nasz Uniwersytet - radzą sobie znakomicie. W zestawieniu z faktem, że amerykański profesor prowadzi 2 kursy w semestrze, a ja mam tutaj 6 różnych na semestr,  jesteście sobie w stanie wyobrazić, że jest to zupełnie inny komfort pracy ze studentami. W Rochester minimum, od którego uruchamia się kurs to 3 osoby. 6 osób zapisanych na kurs to normalna liczba studentów. Pamiętam gdy drugi raz uczyłem na Uniwersytecie Rochester i znajomy profesor, znakomity skądinąd Jim Johnson, pyta mnie: „ile masz Radek studentów?”. Ja odpowiadam, że niedużo, 11, na co on: „co?! 11?! Ja to nigdy chyba tyle nie miałem, za wyjątkiem obowiązkowej filozofii dla doktorantów”. Jesteście sobie w stanie wyobrazić jak inny jest komfort pracy gdy cała grupa wykładowa liczy 10 osób. 

Konsekwencją posiadania takich budżetów przez amerykańskie uczelnie jest również to, że te pieniądze są czasami „zjadane” w sposób dziwaczny. Wiele jest uczelni w Stanach Zjednoczonych, w których zarobki trenerów koszykówki, futbolu amerykańskiego, baseballu są zdecydowanie wyższe niż prezydenta uczelni. Trener zarabia 1,5 mln dolarów rocznie, a prezydent 300 tysięcy. I ten prezydent akceptuje tą sytuację bo wie, że takie są realia. Jednocześnie gdy policzymy ile muszą oni wydać na tych trenerów, utrzymanie basenów (które są basenami olimpijskimi), stadionów itd. - nagle okazuje się, że niekoniecznie stać ich absolutnie na wszystko. Oni też mają swoje problemy, ale są one zupełnie inne niż u nas.

Jakie są Pana najbliższe plany zawodowe i naukowe? Może chciałby Pan poprowadzić fakultet o szkolnictwie wyższym?

Właśnie zdałem sobie sprawę, że dawno nie prowadziłem zajęć z amerykańskiego szkolnictwa wyższego i chętnie bym do tego wrócił. Mnóstwo rzeczy dzieje się obecnie w tym temacie, w różnych aspektach. Na przykład administracja Obamy promuje taką ideę, by każdy Amerykanin (oczywiście mówimy o tych, którzy skończą szkołę średnią) miał za sobą co najmniej rok nauki w szkole wyższej. Kolejny pomysł to wspieranie nie tylko najlepszych uczelni, ale również community colleges czyli takich dwuletnich, słabszych, można powiedzieć półzawodowych szkół. Mnóstwo ciekawych rzeczy się dzieje i myślę, że warto o tym opowiedzieć, i pozastanawiać się wspólnie ze studentami. Inny plan naukowy to wyjazd do Stanów Zjednoczonych w te wakacje. Mam nadzieję pojechać w Góry Skaliste, bardzo chciałbym je wreszcie zobaczyć.

Czy dobrze się Panu pracuje w naszym Instytucie?

Ponieważ zajmuję się szkolnictwem wyższym to zawsze podczas wyjazdów zagranicznych osoby oprowadzające mnie po swojej uczelni nie rozpoczynają od „a u nas jest badziewie i w ogóle totalnie źle” - w przeciwieństwie do Polaków. Amerykanie raczej mówią jak bardzo dana uczelnia jest świetna, jak się rozwija, jakie daje szanse rozwoju. Z własnego doświadczenia wiem, że praca w każdym miejscu ma swoje plusy i minusy. W naszym Instytucie, porównawszy do tego co się dzieje nawet w naszej Uczelni, jest bardzo przyjazna atmosfera. To jest naprawdę duża różnica. Będąc studentami, gdy wejdziecie po godzinie 14 do sekretariatu to nikt Was nie zwyzywa albo nie wyprosi milcząco z morderczym spojrzeniem. Pani Justyna może nie będzie zachwycona obecnością, ale Was przyjmie. Ludzie, którzy tutaj studiują drugi kierunek lub studiowali już na UJ wiedzą, że nasz sekretariat jest naprawdę ok. Taka sama perspektywa istnieje z punktu widzenia pracowników naukowych. Oczywiście czasem można narzekać, ale i tak jest tu bardzo miło. W poprzednim semestrze zawsze o 12, czy 11.30 szliśmy z dr hab. Pawłem Laidlerem na kawę…


…przez co profesor Laidler nie pojawiał się na dyżurze.

Było mi z tego powodu bardzo przykro. Jest to minus tego chodzenia na kawę. Ale wychodzimy wspólnie na kawę nie dlatego, że wtedy próbuję wcisnąć na lewo jakieś swoje pomysły, tylko dlatego, że my się po prostu lubimy.

Czy może Pan opowiedzieć jakieś osobiste anegdoty z życia Instytutu?

Oczywiście nie mogę już opowiedzieć o nodze Pawła… to znaczy nie dr. hab. Laidlera, tylko robotnika. Jedna z tych historii pokazuje mnie jako tego strasznie złośliwego i niedobrego człowieka. Otóż pewnego roku byłem recenzentem prac licencjackich, pisanych pod kierunkiem dr Jolanty Szymkowskiej-Bartyzel. Być może sami kojarzycie moment tzw. egzaminu licencjackiego. Ludzie się denerwują, to jest zwykła rzecz. Pani doktor wychodzi więc do tych osób (wyglądali naprawdę na przestraszonych) i mówi: „Co wy się tak boicie i w ogóle tacy przestraszeni jesteście jakbyśmy wam tu mózgi wyjadali co najmniej”. Na co ja popatrzyłem i powiedziałem: „E tam, dużo to byśmy się nie najedli”. Potem pomyślałem, że zawsze najpierw mówię a potem myślę, i że być może nie było to najmilsze stwierdzenie. Potem Pani Doktor wypominano to przed długi czas. Nie dziwię się.

Druga anegdota pokazuje, jaką wiedzę i wszechwładzę mają zastępcy dyrektora ds. dydaktycznych. Piastowałem kiedyś to stanowisko i było tak, że wszystkie stypendia przechodziły co miesiąc przez moje ręce, nad czym pracowaliśmy z naszą sekretarką, Panią Moniką Wyrobą. Musiałem podpisać listę z tymi wszystkimi stypendiami. No i wyobraźcie sobie, studentów mamy ok. 600, stypendiów - 150. Na liście: imię, nazwisko, wysokość stypendium, PESEL itd. I tak przewracam tą kartkę, podpisuję i podpisuję i sobie myślę: „Boże, jakie to jest bez sensu, że ja to podpisuję. Przecież ja w ogóle nic nie wiem. Ja nie wiem czy to są prawidłowe dane, czy nie są prawidłowe.”  Pomyślałem, że zażartuję: „Słuchaj Monika, a czy Ty jesteś pewna, że ten PESEL tu jest prawidłowy?” Monika patrzy i mówi „O Boże, zapomniałam poprawić!”. I okazało się, że akurat było tak, że podczas przygotowywania tej listy pomyliła się w jednym PESEL-u, który miała poprawić ale zapomniała. Po tym stwierdziłem, że to jest jakaś specjalna moc związana z tym stanowiskiem.

Musieliście potem sprawdzać wszystkich na wszelki wypadek?

Ja uznałem, że to w ogóle nie ma znaczenia. Jak można tego ode mnie wymagać… to przecież ja bym musiał przygotowywać tę listę!

Nie nazwałbym Pana złośliwym, raczej posiadającym specyficzne poczucie humoru. Z czego ono wynika, ma je Pan od zawsze?

Chyba tak. I tak teraz jestem łagodny jak baranek. Kiedyś byłem straszliwie złośliwy, chociaż zazwyczaj starałem się, żeby ze względu na moją złośliwość ludzie nie cierpieli za bardzo. Zwłaszcza jeżeli byliby to nasi ukochani studenci. Na egzaminach jest to z mojej strony naprawdę niemiłe. Czasami patrzę na studenta albo zadaję pytanie w specyficzny sposób… na szczęście tych egzaminów ustnych nie mam za dużo.

To kiedy Pan mówi na poważnie, a kiedy nie?

Nie wiem, sam nie wiem co będzie za chwilę. W trakcie mówienia wychodzi czy to jest na poważnie czy nie.

Skoro już przeszliśmy do studentów - Pan nas chyba bardzo lubi?

Uwielbiam studentów! Studentów i studentki! Dlaczego? Nie wiem! A nie, już wiem. To wynika z tych 5 lat spędzonych w seminarium, jest to z mojej strony mocno chrześcijańskie – wzór chrześcijańskiego miłosierdzia. Zawsze uważam, że należy odkryć w ludziach to, co jest w nich dobrego. Studenci są dla mnie fascynujący, ludzie są fascynujący. Wszystko jest fascynujące. Lubię patrzeć na to jak studenci się rozwijają, gdy przychodzą tutaj czasami, nie obrażając nikogo, „półwypłochy”. Podając im różne robaczki, wędki i haczyki ludzie się zmieniają niesamowicie i to jest cudowne. Patrzeć na tych studentów to jest coś pięknego. Gdy mówię znajomym, także znajomym na uczelni, że uwielbiam pracować ze studentami to patrzą na mnie z niedowierzaniem. Studenci czasem zachowują się bez sensu, ale każdy czasem zachowuje się bez sensu. Nie można się wtedy obrażać na studentów bo dotyka to każdego. Największe szychy mają prawo do idiotyzmu, to czemu odmawiać tego nam, biednym robaczkom?


Jakich studentów Pan najbardziej lubi i ceni?

To jest bardzo trudne pytanie. A nie, już wiem. To bardzo proste. Najbardziej cenię to, że ktoś nie tylko zajmuje się studiami, ale podejmuje się również innych zajęć. Czyli cenię wszystkich, którzy np. działają w Kole Naukowym. Mówię to absolutnie serio. Zasklepienie się w pracy tylko i wyłącznie naukowej i pseudonaukowej (nie obrażając tutaj w żaden sposób studiowania) jest czymś złym. Robienie dodatkowych rzeczy to cudowna sprawa. Możecie tego nie doceniać, ale to naprawdę pomaga potem w życiu.

Pan był opiekunem Koła Naukowego. Jak Pan wspomina wypełnianie tej funkcji i jak ocenia Pan aktualną działalność Koła?

Wszystko co dobre zaczęło się wtedy, gdy ja byłem opiekunem Koła Naukowego. To jest jedynie kontynuacja i rozwijanie tego, co zostało zapoczątkowane za jakże cudownych czasów mojej skromnej osoby… (śmiech). Tak na poważnie - muszę powiedzieć, że ta gromadka, która pojawiła się kilka lat temu była bardzo dynamiczną grupą, zaczęli rozkręcać pewne rzeczy na nowo. Największym plusem (choć w pewnym momencie uznawałem to za wadę) było to, że zaczęli oni rok po roku kontynuować swoje szefowanie Kołu Naukowemu. Okazało się to ostatecznie bardzo dobrym posunięciem, bo zapewniło swobodny, kilkuletni okres kontynuowania pewnych pomysłów, które się dobrze przyjęły, utrwaliły, i - miejmy nadzieję - będą teraz trwać w przyszłości. Ta grupa przetarła pewne ścieżki np. otrzymywania funduszy z towarzystw Kół Naukowych UJ, co przez wiele lat było trudne, „dostać się do źródełka”. Opiekun Koła musi zaś czasami stanąć jako mocny bufor przed zakusami różnych stron, bronić studentów, mieć możliwość jasnego i precyzyjnego powiedzenia „nie”, gdy sytuacja tego wymaga. Zrezygnowałem z tej funkcji niemal zaraz po uzyskaniu habilitacji, gdy pojawiły się nowe obowiązki, którym musiałem poświęcić czas i możliwości i bardzo się cieszę, że dr Maciej Turek jest obecnie Waszym Opiekunem. Obecna działalność Koła bardzo mi się podoba. Quiz - o Boże, no przecież! Siedzieć tu sobie w 7b, wyłazić i patrzeć jak studenci się przygotowują do quizu? Do quizu, nie do egzaminu. Do takiego wieczoru, gdzie jest trochę rozrywki, jest trochę zabawy, ale jest też trochę nauki. To jest fenomenalne, naprawdę. Fenomen, czyli z greckiego „zjawisko”. Mam ogromny szacunek dla Waszego wysiłku i Waszej energii w to wkładanej.

Jak Pan wspomina swoje życie jako studenta? Niedawno zakończyły się Juwenalia - czy Pan jako student brał udział w tego typu wydarzeniach?

- Moje życie jako studenta nie wspominam najlepiej. Nie dlatego, że działo się coś złego ale po prostu moja córka urodziła się gdy byłem na II roku studiów. Życie studenckie i życie jako takie wygląda wtedy zupełnie inaczej. Poza tym, dopiero 6 lat po maturze poszedłem na studia „świeckie”, prawdziwe. W tamtych momentach, tuż po transformacji, to był właściwy moment żeby mieć potomstwo, ale zupełnie inaczej wtedy studia wyglądają. Zasadniczo nie mam więc wspomnień ze studiów - nauka, zajmowanie się domem, nauka, zajmowanie się domem. A zabawy takie jak korowody studenckie - to mnie nigdy nie interesowało. Uważam, że zabawa jest lepsza w małym gronie, taki rodzaj tłumów to nie dla mnie. Nie mówię oczywiście żebyście Wy tam nie chodzili, ale jak już chodzicie to uważajcie, ostrożnie. I nie sikajcie po bramach.

Pana pasje i hobby?

Ostatnio taksówkarz powiedział, że moim hobby jest trzymanie desek. Dla Państwa informacji, jestem w stanie zrobić meble - pokleić, dociąć, poskręcać. Ale okazuje się, że ostatnio druga osoba bardziej woli skręcać, więc moim zadaniem jest obecnie trzymanie desek i tym się zajmuję. Bardzo mnie to odpręża. Zgadzamy się z dr. hab. Pawłem Laidlerem, że ogromnym plusem w pracy absolutnie ręcznej jest to, że widzi się efekt natychmiast. Czyli po dwóch godzinach stoi szafka. A z Wami, studentami jest tak, że nie widzi się czasami tego efektu przez długi czas. To bywa frustrujące, nie wiadomo czy taki student uczy się, gdy wszyscy siedzą przy tych swoich smartfonikach, laptopikach i tablecikach. Co oni tam robią? Wolę się nie interesować, byleby nie odpalali zdalnie jakichś ładunków. Szafka jest prościutka. Sześcian z drzwiczkami. Z innych moich hobby - uwielbiam musicale amerykańskie. To wręcz miłość, nie hobby. Najbardziej lubię je oglądać na Broadwayu, ale to kosztuje. Bo trzeba dolecieć na ten Broadway oraz kupić sobie bilecik na ten Broadway, a to jak sami wiecie nie jest tanie. Będąc w Stanach zawsze starałem się skorzystać z tej okazji, ale nie zawsze wystarczało pieniędzy. Jeszcze jak się idzie nie samemu. W tym roku mam nadzieję, że uda mi się wcześniej kupić bilety, pójść na 2-3 spektakle. Zobaczyć coś ciekawego, nowego.

Bywa Pan również w polskich teatrach?

Bywam i nieustająco jest to pasmo rozczarowań. Nie chcę podpadać moim kolegom teatrologom, ale uważam, że teatr polski ciągle nie może się odnaleźć po transformacji ustrojowej. Zmieniła ona, wręcz przeorała, teatr ekonomicznie - jest on obecnie zupełnie inaczej zorganizowany. Ale także zmieniła ten teatr pod względem sztuki aktorskiej, która jakby się jeszcze nie odnalazła w nowej rzeczywistości. Dla mnie teatr polski, gdy bywam na przedstawieniach w Krakowie lub Łodzi, jest fałszywy. Nie ma emocji, to są sztuczne emocje. Oni mówią o emocjach, a ja ich nie widzę. Czyli to nie jest prawdziwy teatr.

Dziękuję za rozmowę


Krótka piłka z dr. hab. Radosławem Rybkowskim

Ulubiony prezydent?
Abraham Lincoln

Ulubiony premier Kanady?
Istnieje w ogóle coś takiego jak Kanada? Lester Pearson - dlatego, że lotnisko jego imienia jest w Toronto.

Kto będzie następnym prezydentem USA?
Podejrzewam, że osoba mająca powyżej 35 lat, będąca Amerykaninem z urodzenia.

Ulubiony film?
Dogma Kevina Smitha. Absolutne arcydzieło.

Ulubione przedstawienie teatralne?
Król Lew

Ulubiony zespół/wykonawca muzyczny
Johnny Cash.

Ulubiona potrawa?
Lubię dobre jedzenie. Dobre jedzenie powinno być proste. Uwielbiam kanapki, jak Joey w Przyjaciołach. Jak będę jechał do Stanów to bym chciał zjeść stek. Bo dobry stek jest bardzo dobry. Ooooooo… i jeszcze żeberka w restauracji Dinosaur Barbeque, Upstate New York. Ale wszystko jest dobre. Ogórek kiszony i małosolny są dobre.

Wymarzony zawód?
Gdyby był taki zawód jak amerykanista to ten. Ale, że takiego nie ma… kiedyś marzyłem żeby być ratownikiem TOPR-u, ale pewnego razu zastała mnie burza gradowa w lecie na szczycie. Dziękuję, raz wystarczy. Niech będzie wykładowca akademicki. Bo dzięki temu mogę się spotykać z jakże cudownymi studentami.

Wymarzone miejsce zamieszkania?
Villach, Austria. Bo jest pięknie. Góry, jeziora, ciepła woda w jeziorach, czyściutka.

Ulubione miejsce w Krakowie?
Rynek Główny 34, 7b. Były miejsca na Kazimierzu, które kiedyś były dla mnie naprawdę przyjemne - jak „Alchemia” - ale to już nie jest ten sam Kazimierz. Jedzenie zapiekanki u „Endziora” też już dla mnie nie jest pociągające. Człowiek się zmienia, wygodnieje. Kiełbaski pod halą targową od czasu do czasu nawet jeździmy zjeść, ale to są już stracone smaki dzieciństwa.

Ulubiona bajka z dzieciństwa?
Koziołek Matołek, ze względu na jego ironiczność. Choć jak byłem dzieckiem to jej nie dostrzegałem.

Na co by Pan wydał milion dolarów? 
If I Had $1000000...dijon ketchup. Jest taka piosenka Barenaked Ladies „Gdybym miał milion dolarów…” i jedną z opcji było jedzenie specjalnego drogiego ketchupu zwanego „Dijon Ketchup”. To bym kupił.

Motto życiowe?
W sumie to ja zadowolony jestem.

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

What is this shit, really?

American History F: Gangi Nowego Jorku i rzeczywistość irlandzkiego imigranta