"Pie in the sky"

Jedną z moich ulubionych scen w Only Lovers Left Alive jest moment, kiedy Adam w swoim domu na przedmieściach Detroit komponuje hipnotyzującą i mroczną muzykę. Myślę, że przyznacie, iż upadłe miasto znakomicie pasuje do miejsca zamieszkania ekscentrycznego wampira samotnika. W nielicznych nocnych migawkach Jarmuscha, ta była stolica przemysłu motoryzacyjnego po raz kolejny w kinie staje się uosobieniem ogarniętej entropią metropolii.  W USA powtarza się złośliwy dowcip, że zestawienie współczesnego Detroit z Hiroszimą nasuwa poważne wątpliwości, kto tak naprawdę wygrał drugą wojnę światową. Ale czy uwierzycie mi na słowo jeśli napiszę, że być może nie tyle będzie kojarzyć się ono przyszłym pokoleniom z ogłoszonym w 2013r. bankructwem, wyludnieniem i ogromną przestępczością, co z jednym z najciekawszych eksperymentów na skalę USA? Że miasto, o którym niedawno w prasie pisano, iż ludzie handlują w nim z głodu na ulicach mięsem szopów zamienia się konsekwentnie i na naszych oczach w żyzny ogród uprawiany początkowo z konieczności, a obecnie coraz bardziej jako przejaw nowego sposobu życia, myślenia i wiary w zrównoważony rozwój? Jak podają statystyki, tylko w 2014 roku mieszkańcy wyprodukowali w nim ponad 181 ton warzyw i owoców! A wszystko wskazuje na to, że czeka nas prawdziwa rewolucja..

Znajomy Amerykanin, który mieszka niedaleko Detroit opowiadał mi, że przez centrum miasta przejeżdża nie zatrzymując się na czerwonym świetle. Jego wizja, niewątpliwie determinowana perspektywą zamożnego przedstawiciela klasy średniej, żyjącego w zamkniętej enklawie dobrobytu, nieodparcie nasuwała postapokaliptyczne skojarzenia na miarę wyniszczonego świata Mad Maxa. Stąd zaskoczeniem były docierające do mnie już od roku 2012 informacje o uprawianych na rondach ulic pomidorach i grządkach z sałatą w miejskich parkach. Opowieści kolegów zajmujących się permakulturą, wpisy na amerykańskich blogach jednoznacznie świadczące, że tworzy się tam unikalny i samoregulujący system rolniczy ostatecznie potwierdziła w zeszłym roku oficjalna deklaracja biura burmistrza o zainwestowaniu 15 mln dolarów w projekt stworzenia największej na świecie urban farm

Worldwatch Institute podaje dane, z których wynika, iż obecnie 800 mln ludzi żyjących w miastach produkuje co roku 15-20% całej żywności, która trafia na nasze talerze. Miejskie ogrodnictwo ma się w USA znakomicie już od lat 70. XX wieku. Mieszkańcy aglomeracji wspólnie uprawiają ogródki na dachach, nieużytkach miejskich czy trawnikach, dzieląc się potem plonami. Plewienie grządek bardziej niż zastrzyk oszczędności dla domowych budżetów, tworzy i wzmacnia więzi lokalnych społeczności, jest formą aktywnego spędzania czasu. Join the hive! nawołuje stowarzyszenie pszczelarzy w Nowym Jorku, a hasło Grow food, not lawns! wprowadza w życie już 700 tys. osób. Tradycyjny homesteading o dziwo ma się całkiem dobrze nie tylko w odległych i trudno dostępnych rejonach i w zamkniętych wspólnotach Amiszów, ale także tam, gdzie technicznie zaawansowana cywilizacja rozwija się najintensywniej. Zioła i sałata z własnej małej wertykalnej farmy na oknie z widokiem na ruchliwą ulicę Manhattanu? Istnieją specjalne systemy hydroponiczne i lampy umożliwiające skuteczną uprawę przez cały rok. Mleko od kozy czy jajka od kur z gospodarstwa tuż przy ruchliwym skrzyżowaniu w Pasadenie, kilka przecznic od legendarnego Caltechu, w którym znajdują się pracownie konstruujące roboty przeznaczone do podboju kosmosu? Tak, tutaj za rogiem mieszka bowiem legendarna rodzina J. Dervaesa, która z sukcesem wcieliła w życie postulaty self-sufficiency i adapting in place.

Dervaesowie na powierzchni nieco ponad czterech arów (sic!) stworzyli enklawę bujnej zieleni. Przekształcili zwykły amerykański dom z przyległym trawnikiem w tętniące życiem sztandarowe ekologiczne gospodarstwo miejskie, oparte na własnych kompostach, zdolne do produkcji 3 ton warzyw i owoców rocznie, pokrywających 2/3 potrzeb rodziny składającej się z czterech dorosłych osób. Trudno uwierzyć, ale znalazło się w nim nawet miejsce dla dwóch kóz, kur, kaczek i pszczół, a ostatnio mini hodowli ryb. Panele słoneczne i system odzyskiwania wody dopełniają ekscentrycznego wizerunku. Ten niezwykle wydajny „organizm” wymaga codziennej, ciężkiej pracy, a poza uprawą i opieką nad zwierzętami, centralnym elementem projektu stało się edukowanie i koordynowanie różnych inicjatyw związanych z przekazywaniem światu osobistego przesłania Julesa - bądźcie samowystarczalni i niezależni! Rodzina prowadzi dodatkowo lokalny farmers' market, projekty freecycle, moderuje dużo mówiącą stronę www jak: urbanhomestead.org.

Kolejną oddolną inicjatywą, która w tym momencie ma zasięg ogólnoświatowy jest oznaczanie drzew owocowych na mapach Google Earth - powstały liczne organizacje jak Falling fruit, Fallen fruit, czy strony poświęcone foraging (zbieraniu dzikich roślin jadalnych), których celem jest wykorzystanie istniejących zasobów do wykarmienia lokalnych społeczności. Coraz popularniejsze stają się rozwój i pielęgnacja w przestrzeni publicznej ogólnie dostępnych sadów, a jeśli dołączymy do tego antykonsumpcyjny ruch freeganizmu, postulującego minimalizm i poszanowanie dla środowiska, banki czasu, wiedzy i freecycle, dostrzeżemy, że w USA coraz wyraźniej kształtuje się nowy typ obywatela. To już nie jest WASP, czy też DINK, to świadomy, odpowiedzialny ekologicznie i społecznie, nakierowany na wspólne dobro i posiadający dystans do mainstreamu Amerykanin, którego „rasa”, czy zasobność portfela jest całkowicie drugoplanowa.

A więc jak będzie wyglądało za kilka lat Detroit? W 2008r. A. Stein na blogu TerraPass określił mianem najgłupszej idei (pie in the sky) wizję „miejskich” ogrodów. Uznał je, opierając się na racjonalnych przesłankach, za nieopłacalne i zbyt skomplikowane przedsięwzięcie. Wygląda jednak na to, że futurystyczna koncepcja głoszona publicznie przez wybitnego dziennikarza M. Dowie, iż Motor City jest w stanie samo się wyżywić nie jest tak wcale odległa od rzeczywistości. Dziś miasto zamieszkuje ok. 700 tys. osób i jak podają oficjalne dane, ponad 80% z nich to Afroamerykanie, stąd jest nazywane (pardon my French) „najczarniejszym miastem Ameryki”. Projekty stworzenia specjalnej strefy polityczno-ekonomicznej, by ściągnąć kapitał oraz pomysł zmiany prawa umożliwiającej legalne zasiedlanie pustostanów, by wzrosła jego topniejąca populacja, wciąż wywołują gwałtowne dyskusje.  Natomiast metamorfoza w „najbardziej zielone miasto USA” wydaje się już teraz najmniej kontrowersyjną szansą dla całej społeczności. I niewątpliwie może wyznaczyć rewolucyjną na skalę kraju koncepcję rozwoju aglomeracji miejskich, które świadomie ograniczą swój negatywny wpływ na środowisko naturalne, za to włączą swoich mieszkańców w planowanie, tworzenie i opiekę nad przestrzenią publiczną. Chciałabym zatem za kilka lat zobaczyć ekranizację dalszej części historii nawróconych na weganizm wampirów Adama i Ewy, opowiedzianej przez Jarmuscha, tym razem jednak nocą, w romantycznej, pełnej życia scenerii garden city, Detroit. A Wy?

Monika Machowska

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

Co kojarzy nam się z USA? Subiektywny przegląd amerykańskiej kultury

What is this shit, really?