Wyborcza ścieżka dźwiękowa


Muzyka zawsze w mniejszym lub większym stopniu uczestniczyła w kampaniach wyborczych, także tych prezydenckich. Jednak przede wszystkim, gdy ma się w myślach wykorzystanie muzyki w polityce to raczej w aspekcie negatywnym. Głośne protesty, niezależne koncerty, festiwale manifestujące swoje niezadowolenie z obecnej sytuacji w państwie. Warto jednak przyjrzeć się innemu rodzajowi jej przynależności politycznej, bo muzyka była również i wciąż jest wykorzystywana jako tło dla wieców, jako urozmaicenie konwencji wyborczych, jako okazja by znani artyści opowiedzieli się po jeden ze stron walczących o zwycięstwo.  Historia zna ogrom przykładów wykorzystania muzyki w kampaniach wyborczych. Wracając myślami do ubiegłych dekad można wspomnieć takie przykłady jak chociażby słynne wykorzystanie utworu „Born in the USA” w kampanii Ronalda Reagana lub występy Billa Clintona, który w programie telewizyjnym popisywał się umiejętnościami grania na saksofonie. Patrząc wstecz, można przyjąć, że muzyka amerykańska na dobrą sprawę nigdy nie była bierna politycznie. To z jej pomocą na przestrzeni lat sukcesy odnosili politycy wszelkiej maści. To przez nią niejednokrotnie tracili elektorat, manifestujący swoje niezadowolenie w śpiewanych tekstach. Muzyka z całą swoją mocą oddziaływania już od wielu lat odgrywa znaczącą rolę w kształtowaniu i budowaniu bazy wyborczej. Tak dzieje się również i w tym roku, kiedy do boju w kampanii prezydenckiej stają naprzeciw siebie Barack Obama i Mitt Romney.

To właśnie do tego pierwszego należało otwarcie sezonu muzycznego w kampanii. Na początku roku, dokładnie 27 stycznia 2012, urzędujący prezydent USA przemawiał podczas zbiórki pieniędzy w Harlemie. W pewnym momencie wspomniał nazwisko Ala Greena, który swego czasu rezydował w tamtym miejscu, po czym zaśpiewał krótki fragment jego hitu „Let’s Stay Together” ku uciesze wszystkich widzów. Nie dość, że Barack Obama dał się w ten sposób do zrozumienia, że jest osobą kontaktową i niewstydzącą się śpiewać to skutki tego występu były o wiele większe. Po pierwsze, wideo ze śpiewającym Obamą obiegło cały świat (tylko na youtubie odtworzenia liczone w milionach), sam odnowił swoją popularność i na dodatek przypomniał widzom o istnieniu Ala Greena. Billboard odnotował 490% wzrostu sprzedaży jego utwóru „Let’s Stay Together”, co w liczbie 16,000 pobrań było najlepszym wynikiem tego typu w ciągu jednego tygodnia od 2003 roku (dobra wiadomość dla Greena). Sam muzyk skwitował wszystko stwierdzeniem „he nailed it” i radością z tego, że „w ogóle wspomniał moje imię.” Mitt Romney nie pozostawał długo w tyle, kiedy to 3 dni później, 30 stycznia, przeddzień prawyborów na Florydzie zaśpiewał fragment „America the Beautiful”. Mimo tego, że jego występ był o wiele dłuższy od konkurenta to nie doczekał się równie głośnego odzewu ze strony zarówno mediów jak i internautów. Mimo to sztab jego przeciwnika wykorzystał to wykonanie w swojej reklamie wyborczej, w której krytykuje Romney’a.

Kolejna runda muzycznych zmagań kandydatów przebiegła pod znakiem wojen playlistowych. W lutym tego roku sztab Baraka Obamy opublikował listę utworów, która będzie towarzyszyć jego tegorocznej kampanii wyborczej. Na liście pojawiły się tacy artyści jak Aretha Franklin, U2, Al Green, Bruce Springsteen, czy nowsi Arcade Fire, Florence + The Machine, Noah and the Whale i wielu, wielu innych. Na dodatek lista została opublikowana za pośrednictwem streamującego muzykę serwisu Spotify, co było kolejnym krokiem kampanii Obamy nastawionej na nowe technologie i Internet. Mitt Romney dokładnie miesiąc później opublikował swoją listę na Spotify, na której mogliśmy usłyszeć takich artystów jak Frankie Valli & the Four Seasons, Johnny Cash czy The Beach Boys. Szczególnie jednak upodobał sobie The Killers i Roy’a Orbisona, których po dwie piosenki znalazły się na liście. Swój wkład w wojny playlistowe miał również kandydat na wiceprezydenta z ramienia Republikanów Paul Ryan, który zadeklarował, że jest wiernym fanem Rage Against the Machine. Polityk nie musiał długo czekać na odpowiedź, gdyż Tom Morello, gitarzysta zespołu, bardzo radykalnie skrytykował to wyznanie, dodając, że kandydat na wiceprezydenta z ramienia republikanów jest „ucieleśnieniem tej machiny, przeciwko której wściekamy się już dwie dekady.” Ryan kilka tygodni później powiedział również, że jego własna lista utworów na iPodzie „zaczyna się na AC/DC, a kończy na (Led) Zeppelinach”, co stało się polem do kolejnej serii komentarzy ze strony mediów i znawców kultury.

Finał muzycznych przepychanek miał jednak miejsce w czasie konwencji wyborczych. Wtedy to właśnie zarówno Republikanie jak i Demokraci mogli zamanifestować swoje upodobania, jak również wskazać fanom swoich ulubionych zespołów, że warto głosować na ludzi, którzy podzielają ich gust. Jako pierwsza odbyła się konwencja Republikanów, na którą, tak jak można było się spodziewać, sprowadzono ogromną ilość znanych muzyków. W czasie tych kilku dni, podczas głównych obchodów i towarzyszących wydarzeń wystąpiły takie osobistości jak Kid Rock (znany z bardzo aktywnej muzycznej agitacji na rzecz GOP), Journey, the Zac Brown Band, 3 Doors Down, Taylor Hicks. Jakby tego było mało to usłyszeć można było również takich muzyków jak Dave Navarro (Jane’s Addiction), Matt Sorum (były perkusista Guns n’ Roses) czy nawet Steve Aoki [sic!], który zagrał swój niezwykle energiczny show w pobliskim klubie. Z drugiej strony sceny politycznej również zadbano o pokaźny zestaw artystów, którzy mieli urozmaicić konwencję. Demokraci sprowadzili między innymi takich artystów jak Marc Anthony, Mary J. Blidge, James Taylor, Earth, Wind & Fire, Jack Johnson i wielu innych. Gwoździem programu był jednak dwupiosenkowy występ zespołu Foo Fighters, który rozpoczął ostatni dzień konwencji utworem „My Hero”, dedykowanym Barackowi Obamie.

Tegoroczna prezydencka kampania wyborcza potwierdza, trwającą od wielu dekad tradycję angażowania się muzyki w sytuację polityczną kraju. Jednocześnie warto zauważyć, że podobnie jak cztery lata temu jej zaangażowanie w przeważającym stopniu nie koncentruje się na protestowaniu przeciwko danej opcji, ale na agitacji za konkretnym kandydatem. Muzycy opowiadają się po jednej ze stron, będąc zwykłymi obywatelami amerykańskimi, którzy chcą jak najlepiej dla swojego kraju. Mieszkańcom Stanów Zjednoczonych pozostaje tylko wybrać czy chcą mieć prezydenta, którego popiera Kid Rock i Hank Williams Jr. czy Foo Fighters i Snoop Dogg, czy chcą mieć prezydenta, który lubi słuchać The Killers i Roy’a Orbisona czy Bruce’a Springsteena i U2.


Maciek Smółka

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

Co kojarzy nam się z USA? Subiektywny przegląd amerykańskiej kultury

What is this shit, really?