Z dala od koszykarskiego american dream
W minionym tygodniu, podczas rozgrywek ligi letniej w Las Vegas 23-letni Polak Olek Czyż próbował zwrócić na siebie uwagę decydentów któregoś z klubów NBA. Chciał spełnić marzenie towarzyszące każdemu młodemu człowiekowi, biegającemu po asfalcie za pomarańczową piłką. Do zamiany snu w rzeczywistość Czyżowi oprócz lepszej postawy na parkiecie potrzeba będzie w przyszłości sporo szczęścia, bo droga do koszykarskiego raju często bywa bardzo wyboista. By tam się znaleźć należy pokonać odległość o wiele dłuższą niż Ocean Atlantycki. Dlatego też, choć tradycje polskiej koszykówki są bogate i wielu pukało do drzwi z napisem NBA, tylko trzem koszykarzom znad Wisły udało się zagrać w tej najmocniejszej lidze świata.
Olek Czyż |
Dla wszystkich obserwatorów basketu w Polsce zupełnym zaskoczeniem było podpisanie przez Memphis Grizzlies latem 2002 roku trzyletniej, wartej 4,8 mln dolarów umowy z Cezarym Trybańskim. Na co dzień rezerwowy środkowy w Pruszkowie, wypatrzony został przez łowców talentów podczas treningów w USA. Na tyle zaimponował swoim wzrostem (218cm) i sprawnością fizyczną, że mógł wybierać spośród kilku przedstawionych mu ofert drużyn z NBA. W samej lidze Trybański furory nie zrobił. Poza wspomnianymi warunkami fizycznymi brakowało mu prawie wszystkiego: odpowiedniego zespołu, doświadczenia, atletyzmu, pewności siebie. Po rozegraniu dwudziestu dwóch spotkań w barwach Grizzlies, Suns i Knicks, w kolejnych latach Trybański występował na zapleczu NBA – w D-League, później w Grecji, oraz na Litwie. Zbierał niezłe recenzje, ale nigdy nie zdołał zaskoczyć na tyle by przestano o nim mówić jako o tym, któremu nie wyszło w USA. Ostatnio w mediach pojawiła się informacja, ze pierwszy Polak w NBA prawdopodobnie zostanie nowym koszykarzem Polpharmy Starogard Gdański.
Ciekawsze wydają się być historie kolejnych dwóch Polaków w NBA: Macieja Lampego i Marcina Gortata. Nie tylko dlatego, że w Stanach Zjednoczonych odegrali bardziej znaczącą rolę niż Trybański. Wciąż są oni obecni w tzw. dużej koszykówce i we wrześniu będą stanowić o sile reprezentacji Polski podczas Mistrzostw Europy. Tylko na pierwszy rzut oka są to stosunkowo podobne postacie. Obaj to urodzeni w Łodzi, mierzący ponad dwa metry dziesięć centymetrów wzrostu gracze podkoszowi, mało znani w kraju przed wyjazdem do USA, obaj związani z Phoenix. Mimo to, ich około koszykarskie dzieje różnią się diametralnie. Na podsumowanie poczynań Gortata w NBA z oczywistych względów jest jeszcze za wcześnie – wszystko co najlepsze w amerykańskiej lidze być może jeszcze przednim. Warto zatem przyjrzeć się postaci, o której dokładnie dziesięć lat temu mówiło się sporo w koszykarskim światku.
Do niczego prawdopodobnie by nie doszło, gdyby Maciej Lampe nie wyemigrował wraz z rodzicami do Szwecji. Tam zaczął swoją przygodę z koszykówką, a kilka lat później, na jednym z turniejów reprezentacji kadetów Polaka wypatrzyli skauci słynnego Realu Madryt. W stolicy Hiszpanii pod okiem trenera Sergio Scariolo w wieku niespełna 17 lat zadebiutował w prestiżowych rozgrywkach Euroligi. Kiedy rok później Lampe przystąpił do draftu wydawać się mogło, że ma wszystko by zostać kimś więcej niż kolejnym figurantem na liście płac, z którym nie wiąże się większych nadziei. Naturalny talent, doświadczenie zdobyte w dorosłej koszykówce czyniło z Lampego pretendenta do wyboru z wysokim numerem w bodaj najsilniejszym w historii drafcie 2003 roku. Ostatecznie wylądował w New York Knicks, gdzie udało mu się wywalczyć gwarantowany trzyletni kontrakt. W lidze zadebiutował jednak dopiero po wymianie do Phoenix Suns stając się tym samym najmłodszym koszykarzem w historii tej drużyny. Kolejni trenerzy Lampego woleli stawiać na koszykarzy bardziej ułożonych, niż na zagubionego w obronie nastoletniego Polaka. Mimo kilku przebłysków, jego talent, także przez kontuzje nie objawił się w pełni za oceanem. Lampe, jak sam dziś przyznaje, mając 18 lat po prostu nie był przygotowany do gry w NBA. Zarówno fizycznie, jak i mentalnie przeskok z Europy do krainy mega gwiazd światowego sportu okazał się zbyt duży dla gracza Saski Baskonia. Trzy sezony nie wystarczyły Lampemu na dostosowanie swojej gry do realiów NBA. Dodatkowo złapał on łatkę człowieka konfliktowego, leniwego, angażującego się wyłącznie w to na co ma ochotę. Po zakończeniu kontraktu wielu wieściło mu los Trybańskiego. Na szczęście dla siebie nie popadł w przeciętność. Gdy szum wokół jego osoby przycichł, mozolnie odbudowywał karierę w silnej lidze rosyjskiej. Sukcesy z Chimki Moskwa i Uniksem Kazań zaowocowały nagrodami indywidualnymi i pozwoliły Maciejowi Lampe przenieść się na europejski szczyt czyli do ligi hiszpańskiej. Były koszykarz m.in. Suns i Hornets z wiekiem nabrał masy mięśniowej, potrzebnej by na stałe przenieść się z pozycji silnego skrzydłowego na środek. Dodając do tego jego wyszkolenie techniczne i imponującą motorykę, mamy przed sobą dojrzałego zawodnika na pozycji numer pięć. Lampe w 2010 roku poprzez ligę letnią próbował wrócić do NBA. Wygląda jednak na to, że w Europie gdy ma status kluczowego ogniwa w składzie czuje się lepiej niż wtedy gdy musiałby walczyć o każdą minutę na boisku. Poza tym, na starym kontynencie zarabia na poziomie zbliżonym do tego, co otrzymałby w NBA. Eksperci twierdzą, że wciąż przecież stosunkowo młody Lampe odnalazłby się w dzisiejszej NBA preferującej właśnie tego typu wszechstronnych podkoszowych. Drugi Polak w NBA wkrótce może założyć koszulkę wielkiej Barcelony lub Realu Madryt a fanom koszykówki o jego szansach w starciach Garnettem czy Duncanem pozostaje rozważać wirtualnie po włączeniu, którejś z gier z NBA w nazwie.
Rzeczywistość świata sportu, a zwłaszcza NBA bywa trudna do przewidzenia. Trudno dziś z pełnym przekonaniem forować tezy o możliwych następcach Trybańskiego, Lampego i Gortata. Na decyzje klubu o podpisaniu kontraktu z nowym graczem składa się wiele czynników wykraczających poza wyobrażenia przeciętnego kibica zarywającego noce dla LeBrona Jamesa czy Chrisa Paula. Czwartym biało-czerwonym w NBA może więc być zarówno ktoś z pokolenia zdolnych dwudziestolatków (np. występujący w akademickiej lidze NCAA, kolejny center - Przemysław Karnowski) jak i ledwie dziesięcioletni talent wyłoniony spośród uczestników wakacyjnych campów Marcina Gortata.
Maciej Głaczyński
Rzeczywistość świata sportu, a zwłaszcza NBA bywa trudna do przewidzenia. Trudno dziś z pełnym przekonaniem forować tezy o możliwych następcach Trybańskiego, Lampego i Gortata. Na decyzje klubu o podpisaniu kontraktu z nowym graczem składa się wiele czynników wykraczających poza wyobrażenia przeciętnego kibica zarywającego noce dla LeBrona Jamesa czy Chrisa Paula. Czwartym biało-czerwonym w NBA może więc być zarówno ktoś z pokolenia zdolnych dwudziestolatków (np. występujący w akademickiej lidze NCAA, kolejny center - Przemysław Karnowski) jak i ledwie dziesięcioletni talent wyłoniony spośród uczestników wakacyjnych campów Marcina Gortata.
Maciej Głaczyński
Komentarze
Prześlij komentarz