Amerykanista z powołania - wywiad z dr hab. Pawłem Laidlerem
Krótka
piłka do…dr hab. Pawła Laidlera:
1) Ulubiony prezydent USA – Ronald Reagan
1) Ulubiony prezydent USA – Ronald Reagan
2) Ulubiony premier Kanady – Pierre Trudeau
3) Kto będzie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych? - Mam nadzieję, że nie Hillary Clinton.
3) Kto będzie następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych? - Mam nadzieję, że nie Hillary Clinton.
4) Ulubiony film – Jerry Maguire
5) Ulubiony zespół muzyczny – Powiem, ale
wszyscy przestaną czytać wywiad. Roxette. Od dziecka, wszystkie płyty.
6) Ulubiona potrawa – Owoce morza. Kocham
Włochy i kulturę włoską, a więc musi to być włoskie jedzenie
7) Wymarzony zawód – Piłkarz
8) Wymarzone miejsce zamieszkania - Rzym
9) Ulubione miejsce w Krakowie – Kazimierz i
Wieliczka (gdzie mieszkam)
10) Ulubiona bajka z dzieciństwa – Mali
mieszkańcy wielkich gór. To była wieczorynka hiszpańska, wszystkie psy się
nazywały potem Dżeki albo Nuka (red. była to japońska bajka, w której głównymi bohaterami była para niedźwiadków).
11) Na co by Pan wydał milion dolarów -
Podróże
12) Motto życiowe – W filmie Jerry Maguire
jest scena w szatni, w której Cuba Gooding Jr. rozmawia z Tomem Cruisem. W tle
są tabliczki, mające natchnąć futbolistów. Moim mottem jest myśl zapisana na
jednej z tych tabliczek: „Success means, that you stand up one more time than
you fall”
Przemysław Winzer: Po krótkiej rozgrzewce, pozwoli Pan, że
przejdziemy do wywiadu. Skąd wzięło się Pana zainteresowanie Ameryką?
Dr hab. Paweł Laidler: Moje
zainteresowanie Ameryką prawdopodobnie wzięło się z tego, że jako dziecko
miałem okazję przez 2 lata mieszkać w Stanach Zjednoczonych. Przebywając tam
jako pięcio- i sześciolatek, uczęszczając do przedszkola i szkoły podstawowej,
chłonąłem i łykałem Amerykę. Taką Amerykę, która pewnie z perspektywy
porównawczej przypomina dzisiaj bardziej tę z serialu Cudowne lata (który pod koniec lat 80. pojawił się również u
nas). Gdzie mieszka się w suburbs,
gdzie tempo życia jest wolne, gdzie szkoła jest przede wszystkim nakierowana na
wzbudzenie zainteresowań, zabawę, nie ma ocen, nie ma systemu jakichkolwiek
kar. Jest tylko i wyłącznie zachęcanie i wydobywanie z człowieka tego, co u
niego najlepsze. Kiedy wróciliśmy tutaj, uczestnicząc w dalszych etapach
edukacji tęskniłem bardzo za tą Ameryką i myślę, że wyrazem tej tęsknoty było
to, że podczas studiów prawniczych zacząłem interesować się bliżej prawem
amerykańskim. Nie mam również wątpliwości, że jest to też zasługa mojego promotora,
Pana Profesora Andrzeja Mani. Uczęszczałem m.in. na jego zajęcia pt. „Ewolucja
systemu politycznego USA”, był on promotorem mojej pracy magisterskiej i
doktorskiej, gdy nie było jeszcze Instytutu Amerykanistyki, tylko Międzywydziałowy
Zakład Studiów Amerykańskich. Tutaj się dopiero to wszystko rozwijało, było
fajne towarzystwo. Potem Ameryka wchłonęła mnie całkowicie. Byłem więc przez chwilę
prawnikiem, potem politologiem, ale to tak naprawdę nie miało znaczenia bo cały
czas, czymkolwiek bym się zajmował, było to związane z USA.
Dlaczego poszedł Pan na prawo?
W młodości byłem karmiony
filmami amerykańskimi dotyczącymi wprost systemu prawnego lub z jego elementami
pojawiającymi się w tle. Marzyłem wówczas o tym by być adwokatem, czy
prokuratorem. Oglądałem m.in. serial Gliniarz
i prokurator – później bawiliśmy się z rodziną i kuzynami odgrywając role z
niego. Potem kiedy się okazało, że na prawie można uczyć się nie tylko prawa
polskiego ale i amerykańskiego, zacząłem to chłonąć. Specyfika była jednak taka,
że chcąc być prawnikiem praktykującym musiałem nie tylko uczyć się prawa
polskiego, ale też głęboko w nim tkwić, rozumieć je i czuć. W czasie studiów zrozumiałem,
że nie jestem zainteresowany aplikacją, ale pozostaniem na uczelni - w związku
z tym wybór prawa amerykańskiego został zdeterminowany moim osobistym zainteresowaniem
Ameryką. Natomiast jest jeszcze drugie dno tej kwestii. Do dzisiaj powtarzam
jako argument dla tych, którzy szukają kierunku studiów i absolutnie nie wiedzą
czym się zająć, że idąc na prawo masz więcej opcji. Co nie znaczy, że jak
pójdziesz na amerykanistykę tych opcji masz mniej (śmiech).
A jak Pan wspomina swoje życie studenckie?
Bardzo miło,
aczkolwiek pochodzę z Krakowa, byłem zawsze Krakusem - w tym sensie, nie było to
takie życie studenckie, o którym słyszałem w tamtych czasach, nie przebywałem w
akademikach, nie brałem udziału w wielu imprezach, które miały miejsce zupełnie
poza moją jurysdykcją. Moje życie studenckie zaktywizowało się na trzecim roku
studiów, kiedy wstąpiłem do krakowskiego oddziału ELSY – Europejskiego
Stowarzyszenia Studentów Prawa. Z przyjaciółmi zaczęliśmy rozwijać tę
organizację, pełniłem w niej nawet funkcje związane z public relations. Brałem udział w różnych zjazdach i spotkaniach,
tak na arenie krakowskiej, jak ogólnopolskiej i wtedy to życie studenckie nabrało nowego wymiaru. Abstrahując od
rutyny zajęć na uczelni, tak naprawdę to właśnie ELSA stała się częścią innej
rzeczywistości. Trzeba też podkreślić, że w tamtych czasach wszyscy zazdrościli
studentom prawa. Mimo wielu przedmiotów, które trzeba było zaliczyć ja i
większość moich koleżanek i kolegów przygotowywaliśmy się do ciężkiej sesji,
ale nie jak medycy, którzy mieli co 2-3 tygodnie kolokwia - w okresie
międzysesyjnym dużo osób korzystało z życia studenckiego.
I dobrze Panu szło na studiach?
Dobrze dosłownie, bo
ukończyłem studia z wynikiem dobrym. Oczywiście jak ostatnio patrzyłem na swój
dyplom zastanawiałem się czemu nie bardzo dobrym, ale jak wracam myślą do moich
studiów, to cieszę się, że je skończyłem. Były takie egzaminy (i dziś również
są na różnych kierunkach studiów), które są „groźne”, czyli trudniejsze i
trzeba było się do nich bardziej przyłożyć. Mieliśmy kilka takich przedmiotów:
prawo cywilne, prawo karne, prawo rzymskie, historia prawa – były do nich przypisane
nazwiska wybitnych profesorów, którzy byli wybitni nie tylko z perspektywy
wiedzy, którą przekazywali, ale również historycznej wielkości egzaminów. Kampania
wrześniowa była czymś naturalnym i przyznam szczerze, że brałem w niej udział
dwa razy. Teraz wspominam to z sympatią, ale wtedy było nerwowo.
Miał Pan w czasach studenckich ulubione miejsca w Krakowie – kawiarnie,
kluby? Być może miejsce do dziś istniejące i godne polecenia?
Pamiętam, że w
czasach studenckich kilka razy znalazłem się (z różnych przyczyn) w „Klubie 38”
na Miasteczku Studenckim i powiem szczerze, że nie zawsze te wspomnienia są
sympatyczne. Różne towarzystwo tam przychodziło i nie zawsze się dogadywaliśmy,
a raz była nawet taka impreza gdzie musieliśmy z kolegami szybko wychodzić mimo,
że nie zainicjowaliśmy żadnych burd. Czasem bywałem w „Dziewiątce” na Szewskiej
i to miejsce jest dla mnie bardzo ważne, bo tam właśnie poznałem moją żonę, ale
de facto nie było takiego jednego klubu
czy kawiarni; na przykład Kazimierz był wtedy mniej popularny jeśli chodzi o
sferę nightlife. Wolałem okolice
Rynku.
Kończąc temat studiów, przejdźmy do Pana życia zawodowego. Jak Pan
znalazł się w Instytucie Amerykanistyki i Studiów Polonijnych?
Patrząc z perspektywy
czasu wydaje się, że to była ładnie, fajnie przemyślana kariera. Najpierw
studia doktoranckie, potem możliwość pozostania tutaj po studiach – jednak w
tym czasie nie wiedziałem jak to będzie wyglądać. Gdy się zaczyna studia
doktoranckie to przede wszystkim po to, by napisać doktorat i się rozwinąć. I
rzeczywiście studia doktoranckie bardzo mile wspominam, gdyż był to czas mojego
kolejnego wyjazdu do Stanów. W porównaniu do mojego pobytu w dzieciństwie nastąpiła
ogromna weryfikacja tamtejszej rzeczywistości. Może dlatego, że byłem starszy, miałem
inne potrzeby i inne oczekiwania, a może dlatego, że pamiętałem tę Amerykę,
której już nie ma. Amerykę prowincjonalną, nie uwikłaną w wielkie wydarzenia,
które determinują to jak tamtejsze społeczeństwo funkcjonuje dzisiaj. Nie
czułem wówczas również różnic społecznych – jako dziecko przebywałem z dziećmi
o różnym kolorze skóry, ale przyjmowałem to całkowicie naturalnie. Natomiast
np. kwestia koloru skóry w Waszyngtonie (DC), w którym mieszkałem podczas trzymiesięcznego
pobytu na stypendium, była już przeze mnie odczuwalna w kategoriach problemów
rasowych. Mówiono mi np. by nie jeździć do konkretnych dzielnic, bo jest tam niebezpiecznie
– poznałem zatem Amerykę od zupełnie innej strony. Sam jednak fakt bycia na
Catholic University w Waszyngtonie i możliwości korzystania z tamtejszej biblioteki
na Wydziale Prawa przybliżyły mnie do napisania doktoratu. Obrona zbiegła się z
pojawieniem się wakatu na uczelni – jak widać wiele w życiu zależy od
szczęścia. Rozpocząłem pracę we wrześniu 2003 roku, jeszcze nie w Instytucie
Amerykanistyki, gdyż jako jednostka istnieliśmy w ramach struktur Instytutu
Studiów Regionalnych. Pracował tu Pan Rektor Mania, spotkałem wówczas również
dwóch kolegów, którzy gorąco zachęcali mnie do tego żebym tu pozostał – dr hab.
Radosława Rybkowskiego, i Profesora Roberta Kłosowicza (działającego wówczas w
naszych strukturach). Rok wcześniej został zatrudniony dr hab. Łukasz
Wordliczek, co spowodowało, że pod przewodnictwem Pana Rektora Mani zaczął się
tworzyć nasz mały zespół. Przekształcił się on potem w Instytut, no i tak już zostało.
Wiele osób pytało mnie czy nie chciałem zrobić aplikacji co pozwoliłoby mi
zostać praktykującym prawnikiem, a to z kolei miałoby mi zapewnić lepsze
perspektywy. Abstrahując od perspektyw - są ludzie, którzy są stworzeni do
tamtej pracy, są ludzie którzy się lepiej czują na uczelni. Ja dobrze się czuję
na uczelni, lubię uczyć. Nie nazwałbym siebie naukowcem, nauki humanistyczne i
społeczne mają pod tym względem swoją specyfikę. Jednakże gdy mam czas na
prowadzenie pewnych badań dotyczących amerykańskiej polityki czy prawa, również
się tego podejmuję. Te podejścia łączą się, co powoduje, że lubię swoją pracę.
Co zatem daje Panu najwięcej satysfakcji z pracy w Instytucie – praca dydaktyczna,
naukowa, a może administracyjna, związana z pełnieniem różnych funkcji w jego
strukturach?
Przedstawił Pan
prawidłową kolejność - zdecydowanie praca dydaktyczna. Czuję się przede
wszystkim pracownikiem dydaktyczno-naukowym, nie naukowo-dydaktycznym jak mam
formalnie zapisane. Nie wyobrażam sobie być tylko pracownikiem naukowym, bez
dydaktyki. Uważam, że kontakt ze studentami jest dla mnie (i to nie tylko dla
potrzeb tego wywiadu) absolutnie najistotniejszy. Kiedy mogę przekazać wiedzę,
obserwując reakcje studentów na zajęciach, gdy podczas zajęć możemy coś kreować
wspólnie – nie tylko mam okazję widzieć ich rozwój, ale i sam się wiele uczę. Aczkolwiek
lubię też pisać, z tym, że pisanie nie zawsze musi być związane stricte z pracą
naukową. Oczywiście tworzę prace służące mojemu rozwojowi naukowemu. To nie są
książki jak „Harry Potter”, które potem są sprzedawane i człowiek jest
popularny. Od dziecka marzyłem jednak, i jest to marzenie jeszcze niespełnione,
napisać coś innego. Na razie jednak były to utwory do szuflady, do poduszki,
nic większego nie ujrzało jeszcze światła dziennego. Może gdy będzie kiedyś
więcej czasu.
Co Pan najbardziej ceni u swoich studentów?
U studentów cenię
szczerość. Cenię u nich także to, że większość jest zainteresowana Ameryką – co
nie znaczy, że musi Amerykę kochać. Ale mówiąc o studentach amerykanistyki, oni
przychodzą na te studia bo chcą się czegoś dowiedzieć. Może nie dla wszystkich
Ameryka jest pasją, ale widzę jak ewoluują i jak niektórzy, w wymiarze
kulturoznawczym, politycznym, czy społecznym, szukają takiego obszaru, który
jest w ich zainteresowaniach. I jestem w stanie, bazując na moim 12-letnim
doświadczeniu dydaktycznym, podać przykłady kilkudziesięciu studentów, których mogę
powiązać z określoną tematyką, w której dobrze się czuli, do której wnieśli
pewną własną cegiełkę do naszej działalności. „System prawa amerykańskiego”,
przedmiot, który prowadzę dla nie-prawników, nie obejmuje stricte definicji,
pojęć, teorii, ale również zagadnienia dotykające sfery kulturowej, społecznej,
politycznej, czy nawet obyczajowej. Uczymy się o Ameryce od trochę innej
strony, i podoba mi się, że wielu studentów, którzy na początku obawiają się,
że prawo nie jest tym, czego chcieliby się uczyć (a jest to przedmiot
obowiązkowy) wychodzą po tych zajęciach zadowoleni. Odnosząc się do Pana
pytania – cenię w studentach to, że potrafią, chodząc na zajęcia o prawie,
polityce, historii, kulturze i społeczeństwie, wyciągać z nich prawidłowe wnioski,
łączyć fakty i uzyskiwać wiedzę dużo więcej niż ogólną. Jest to, moim zdaniem,
fascynujące i dla tych studiów, i dla tych studentów.
Czy mógłby Pan przytoczyć jakąś zabawną anegdotę związaną z pracą
Instytutu?
Kiedyś trwał remont na
najwyższym piętrze i robotnicy mieli usztywniać stropy. Pewnego razu Pan
Andrzej, bo zazwyczaj on przybiega z takimi informacjami, mówi że wisi czyjaś
noga u stropu. I rzeczywiście, z sufitu korytarza przed salą 9 wisiała noga
robotnika, która znalazła się tam w jemu tylko znany sposób. To była sensacja
dla tych studentów, którzy mieli szczęście wtedy przebywać w Instytucie, a
robotnikowi nic się nie stało. Mam też w pamięci wiele zabawnych zdarzeń
związanych z moim nazwiskiem, które nie jest proste. Pamiętam, że w czasach
kiedy jeszcze się z portierem, Panem Andrzejem, dobrze nie znaliśmy wbiega on
na zajęcia (bo był jakiś ważny telefon do mnie) i przy studentach mówi: „Panie
Doktorze Ratler, telefon do Pana”. To wzbudziło od razu uśmiech i
zaprzyjaźniłem się wtedy z wszystkimi jeszcze bardziej.
Pamięta Pan także jakiegoś rodzaju kryzys podczas pracy w Instytucie?
Powiedziałbym tak: nie
mamy tutaj kryzysu, który byłby wydarzeniem jednostkowym. Jako instytut
funkcjonujący w ramach nauk społecznych, musimy zmierzyć się z rzeczywistością
nie tylko fizyczną – czyli tym, że swojego czasu rodziło się mniej ludzi, a
więc jest potencjalnie mniej studentów do przyjęcia. Inną kwestią jest to, że
dzisiaj student przede wszystkim chce wiedzy praktycznej, zastanawia się nad
tym (jeszcze bardziej niż kiedyś), jaką pracę podejmie, czy np. studia amerykanistyczne
coś mu dadzą w tym względzie. Musieliśmy więc zmienić ofertę, przestaliśmy być
kierunkiem „kulturoznawstwo”, co było przede wszystkim spowodowane wyedukowaniem
większości pracowników w innych dziedzinach. Bycie w kanonie kulturoznawczym
powodowało ministerialne wymogi, które trudno nam było spełniać, i naszym
zdaniem studia były mniej atrakcyjne. Nowa ustawa umożliwiła nam stworzenie
nowego kierunku studiów, był on niszowy w tym sensie, że nikt amerykanistyki
jako kierunku studiów wcześniej nie stworzył. Nie są to zupełnie nowe studia –
pewne rzeczy są przeniesione, pozostał element kulturoznawczy. Jednak nie jest
on głównym, teraz nacisk położony jest na przedmioty o charakterze społecznym.
Dlatego jest trochę polityki, socjologii, historii, kultury, prawa, trochę
jeszcze innych zagadnień. Był to więc kryzys polegający na tym, że musieliśmy
się zdefiniować. Kiedy w 2004 roku decyzją Senatu UJ stworzono jednostkę pod
nazwą Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych, wiele osób zadawało
pytanie co jedno ma z drugim wspólnego. Owszem, są osoby, które np. zajmują się
badaniem diaspory polskiej w Stanach Zjednoczonych, jest to element łączący. W
rzeczywistości jednak istniał Instytut Polonijny, który świetnie funkcjonował,
a my byliśmy jednostką istniejącą w strukturach innej. Zdecydowano o tego
rodzaju zmianie struktury, i mnie cieszy to, że po 10 latach od tego wydarzenia
jesteśmy w stanie świadomie powiedzieć, że współpracujemy ze sobą. Są to różne
katedry, ale jednocześnie na poziomie współpracy naukowej, dydaktycznej,
programu studiów i jego charakteru jesteśmy jednością. I to uważam za jeden z
większych sukcesów ostatnich lat.
Jakie są Pana pasje, hobby?
Piłka nożna.
A np. coś
o czym wszyscy studenci nie wiedzą (śmiech)? Rozumiem, że piłka nożna jest tą
największą pasją?
Bardzo lubię sport i moim
największym marzeniem było zostać piłkarzem. Zawsze będę wierzył, tak jak każdy
z nas ma niespełnione marzenia, że gdyby rodzice zdecydowali się mnie posłać do
klubu piłkarskiego, to może skończyłoby się to inaczej. Pewnie mieli rację nie
posyłając mnie do klubu piłkarskiego w czasach, w których ciężko się było przebić
i chcieli we mnie wzbudzać inne zainteresowania niż tylko sport. Jestem im za
to bardzo wdzięczny, ale miewałem takie momenty, że wyrażałem swój żal czemu nie
zostałem piłkarzem. Jedyne więc co mogę robić to kontestować tę piłkę we wszystkich
innych wymiarach, teraz jeszcze dodatkowo z moimi synami, Maćkiem i Patrykiem,
co daje mi jeszcze większą radość. Kibicuję, oglądam mecze, gram w piłkę tyle
ile mogę - uważam, że ruch w moim wieku może mieć coraz większe znaczenie.
Oprócz tego w czasie wolnym grywam na konsoli, a ponadto staram się organizować
tak dla klasy mojego starszego syna, jak i tutaj dla studentów, gry i turnieje
piłkarskie. W ramach sportu jeżdżę też na nartach, trochę gram w tenisa. Pływam
kiepsko i trzeba podkreślić, że mam szacunek dla tej wielkiej liczby osób,
które próbowały mnie tego nauczyć. Oprócz tego (nie wiem czy studenci to wiedzą
i nie mówię tego żeby się chwalić) jestem po 6-letniej podstawowej szkole muzycznej, do której uczęszczałem popołudniami po zajęciach w normalnej szkole.
Muszę przyznać, że robiłem to jednak bardzo niechętnie. Moja mama jest teoretykiem
muzyki i to ona chciała we mnie zaszczepić gen muzyczny. Grałem na pianinie i
moje ćwiczenia wyglądały w ten sposób, że wcześniej ustalałem z mamą jak długo
będę ćwiczył, i w momencie gdy zegarek przy pianinie wybijał koniec czasu - przerywałem
nawet w połowie utworu, dziękowałem bardzo, ubierałem buty piłkarskie i biegłem
grać z kolegami. Ale muszę oddać tu sprawiedliwość – uważam, że bardzo mnie to
wykształciło i rozwinęło. Do teraz
czasem gram na pianinie czy gitarze, tak dla rozluźnienia. A motyw muzyczny
pozostał i później, bo w okresie liceum i nawet na studiach śpiewałem w różnych
chórach, w tym w Chórze I LO, z którym bywałem na międzynarodowych koncertach.
Kiedy jednak o tym wszystkim myślę z perspektywy, to nie mam wątpliwości, że
najważniejsza jest dla mnie w życiu Rodzina. To moja codzienna pasja.
Czy można zaryzykować tezę, że gdyby Pan nie był dydaktykiem to raczej
sportowcem?
Nie, bo do sportowca
potrzebny jest talent. Bez względu na to czy ja gram w piłkę lepiej czy gorzej
to jest kwestia fizyczności. Może Messi nie musi martwić się o swój wzrost,
natomiast wydaje mi się, że w zawodowej piłce moja fizyczność odgrywałaby rolę.
Nie byłbym sportowcem i podejrzewam, że ponieważ mój ojciec jest też
pracownikiem naukowym, a mama nauczycielem w szkole muzycznej, prawdopodobnie
zostało gdzieś wcześniej zapisane co będę robić w życiu. Nawet gdybym się przed
tym bronił to i tak robiłbym to co robię.
Skąd Pan czerpie tyle energii i determinacji do działania na tak wielu polach
– naukowych, administracyjnych, także pomocy studentom, którzy do Pana
przychodzą?
Ta energiczność
bierze się prawdopodobnie z mojego charakteru, ja nie potrafię usiedzieć w
miejscu. Pamiętam, gdy poznawaliśmy się z moją żoną, jechaliśmy autokarem do
Hiszpanii. To był „hardkor”, 52 godziny w drodze. Już wtedy zauważyła, że jak siedzę
w autobusie to nie ma możliwości żebym siedział spokojnie, cały czas się
rozglądam, coś robię. Widać to zresztą też w mojej gestykulacji. Sądzę, że
miałbym rzeczywiście poważne problemy, żeby usiedzieć tak cały dzień na
wykładach jak studenci. Ta energiczność jest moją cechą fizyczną, i to już od
dziecka. Natomiast jeśli chodzi o sferę mentalną to mam to szczęście, że robię
to co lubię. Znam osoby, które budzą się i idą do pracy niechętnie - strasznie
im współczuję bo to musi być bardzo ciężkie. Dla mnie sama idea tego, że jest
coś do zrobienia, że ta praca jest kreatywna powoduje u mnie przypływ energii.
Miałem epizod pracy za biurkiem przez 3 lata, jeszcze w czasach studiów
doktoranckich na ćwierć czy pół etatu. Wtedy zrozumiałem, że to nie jest dla
mnie. Mogę spędzić godzinę na dyżurze za biurkiem ale wciąż przychodzą studenci
z nowymi sprawami - to jest zupełnie inny świat, nie jestem w stanie wyreżyserować
co się dzisiaj zdarzy. Prowadzę niektóre wykłady od 10 lat, ale przecież wciąż spotykam
nowych studentów wiedząc, że mogą mi zadać nowe pytania. Ze względu na ciągłą
ewolucję systemów prawnych, którymi się zajmuję mogę wciąż coś nowego na ten
temat doczytać i napisać. Podsumowując, kreatywność
tej pracy powoduje, że czuję się w niej dobrze. Odnoszę też tę kwestię do
turnieju piłkarskiego: nam, kadrze, jest coraz ciężej o sukces bo studenci są
ciągle w tym samym wieku, a my jesteśmy coraz starsi. Ale ten kontakt z młodymi
ludźmi bardzo wiele daje i bez niego nie miałbym tylu możliwości energicznego
działania.
Czy może Pan coś powiedzieć o swoich najbliższych planach zawodowych,
naukowych?
Oczywiście każdy z
nas, kto pracuje na stanowisku naukowo-dydaktycznym ma świadomość tego, że musi
się rozwijać. Udało mi się jakiś czas temu uzyskać tytuł doktora habilitowanego
i pewnie za jakiś czas, jeżeli będę się rozwijał, będę mógł osiągać kolejne
stopnie. Ale nie są one same w sobie dla mnie celem, mam nadzieję, że to się
będzie działo naturalnie, a nie w wyniku tego, że upływa czas i trzeba coś
zrobić. Wiele osób mówi: „e, habilitowany to ma fajnie bo może się zająć tym
czym chce”. A doktor musi jednak pracować na swoje dziedzictwo w określony,
konkretny sposób. I rzeczywiście, doktor habilitowany ma więcej swobody i np. ja
oprócz rzeczy, które muszę robić bo są związane z dydaktyką lub innymi moimi
obowiązkami, mogę się zajmować pracą badawczą, która mnie interesuje. Teraz
bliżej analizuję funkcjonowanie ławy przysięgłych. Z doktorem Turkiem udało nam
się uzyskać grant na badanie finansowania kampanii wyborczych, współcześnie na
różnych szczeblach amerykańskiej demokracji. Tu widzę płaszczyznę do przyszłego
rozwoju, we współpracy z różnymi dydaktykami i naukowcami z naszego Instytutu. Poza
tym ostatnio bliżej współpracuję z pracownikami Uniwersytetu Warszawskiego, co
uważam za duży plus nie tylko dlatego, że daje mi to szansę rozwoju, ale
dlatego, że w Polsce instytucje naukowe są bardzo zamknięte w sobie i cenię
sobie możliwość tego rodzaju współpracy. Jeśli chodzi o sferę dydaktyczną, to
od kwietnia br. będę pracował jako Visiting Profesor w John F. Kennedy Institute w Berlinie, co, w pewnym sensie, jest spełnieniem
moich zawodowych marzeń.
W związku z tym o czym Pan wcześniej wspomniał, czy wśród pracowników
Instytutu, tak jak wśród studentów, jest zauważalna bardzo dobra atmosfera,
która tu panuje? Czy pomiędzy samymi pracowników te relacje są również tak
dobre?
Nie jestem w stanie
mówić za wszystkich, ale moje relacje z pracownikami są bardzo dobre; wiem też,
że większość ze sobą współpracuje. Nawet jeśli nie współpracuje naukowo czy
dydaktycznie, to znamy się, lubimy, szanujemy - nie ma wśród nas rywalizacji
niezdrowej, jest jedynie ta, która wynika z potrzeb naszego rozwoju. Nikt
nikomu tutaj nie będzie źle życzył, czy działał negatywnie i powiem Panu, że to
jest ewenement bo wiem, że w różnych instytutach jest bardzo różnie, że ambicje
ludzkie niestety często ograniczają relacje i kontakty międzyludzkie. Trzeba
oddać ojcu amerykanistyki, czyli Panu Rektorowi Mani, że potrafił stworzyć w
Katedrze Amerykanistyki świetny zespół ludzi. Z drugiej strony, pracownicy
skupieni wokół badań kanadyjskich i polonijnych dokładnie się w tę atmosferę wpisują i myślę, że to jest jeden z powodów, dla których warto tu pracować.
To nie tylko rodzaj pracy czy studenci, ale sam fakt, że relacje i atmosfera pracy
są naprawdę zdrowe i normalne - co niestety należy dzisiaj do rzadkości. Są
ludzie doświadczeni i tacy, którzy dopiero zaczynają. Są świetni naukowcy,
dydaktycy i po prostu dobrzy, pozytywni ludzie. Oddajmy też trochę Ameryce. Chcemy
te studia tworzyć i prowadzić w sposób zbliżony do amerykańskiego. Gdzie
zachęcamy studentów nie tylko do tego żeby się zgłaszali, ale żeby powstała interakcja.
Na zachodzie prowadzi się zajęcia częściej jak seminarium, a nie jak wykład,
gdzie trzeba się wyuczyć od strony do strony. Staramy się tutaj prowadzić
zajęcia w bardziej otwarty sposób. Po drugie, proszę pamiętać, że kontakt
studenta z Instytutem to też sekretariat i tutaj nie mam wątpliwości, że jest
to jeden z najbardziej sympatycznych sekretariatów na naszej Uczelni. Jako
student nie miałem nigdy możliwości załatwienia większości spraw w taki sposób,
i to jeszcze bez wrogiego spojrzenia zza biurka. Myślę, że to są wszystko
cegiełki, które tworzą całość.
Co Pan sądzi o działalności naszego Koła Naukowego?
Jestem wdzięczny
wszystkim dotychczasowym osobom zaangażowanym ze strony studentów w ten
projekt, jak również opiekunom: doktorowi habilitowanemu Rybkowskiemu i doktorowi
Turkowi za to, że to Koło Naukowe nie tylko działa ale jest naprawdę
najaktywniejszym jakie znam - nie mówię z perspektywy instytutowej, mówię z
perspektywy uczelnianej. Fascynująca jest dla mnie ilość eventów i ich różny
charakter, nie tylko stricte naukowy, ale również takie, które mają powodować
asymilację z innymi studentami czy powodować rozpowszechnianie kultury. Powiem
tak: nie wpisuję sobie do CV osiągnięć Koła Naukowego, ale zawsze z dumą mówię
o tym, że współpracuję ze studentami, którzy sami z siebie inicjują większość
wydarzeń. A z drugiej strony, jeśli my potrzebujemy jakiejś pomocy czy
wsparcia, nie zdarzyło się, żeby takiego wsparcia nie otrzymać. Uważam, że jest
to struktura już tak głęboko zakorzeniona w nasz Instytut, że właściwie żyje
już sama swoim życiem i również z racji funkcji jaką sprawuję, jest dla mnie
czystą przyjemnością móc współpracować z osobami, które mają taką pasję. Przy
okazji chciałbym podziękować odchodzącemu Zarządowi Koła za idealną współpracę,
a obecny Zarząd zapewnić, że ma pełne wsparcie władz Instytutu. I to nie tylko
moralne!
Chciałbym na koniec wrócić do tematu Pana podróży do Ameryki i pobytu
tam. Co dla Pana było tam najbardziej
charakterystyczne, najbardziej wbiło się w pamięć?
Z pobytu w
dzieciństwie pamiętam tylko pewne wycinki wydarzeń, pamiętam z perspektywy
polskiej przybycie do K-Marta (który dzisiaj wcale nie jest jakimś topowym
sklepem w USA) - dla mnie to był raj. Gdy rodzice po raz pierwszy pokazali mi
dwa rzędy zabawek, matchboxów,
klocków LEGO, poczułem się jak pies spuszczony ze smyczy, który po prostu goni
widząc tysiące kości i nie wiedząc za którą złapać. Wszystko na wyciągnięcie
ręki, wszystko nowe, zupełnie inny świat. Drugi szok był dla mnie związany z
otwartością Amerykanów. Mieszkaliśmy w West Lafayette w stanie Indiana. Do
dzisiaj nie wiem na ile to wpłynęło na moją psychikę, ale rodzice stwierdzili,
że najlepiej będzie jak to 5-letnie dziecko zostawią w przedszkolu w pierwszy
dzień, bez znajomości jakiegokolwiek słowa po angielsku. I tak zrobili. Nie
wiem czy zrobiłbym dzisiaj to samo z moim synem, natomiast na mnie ta metoda,
mimo że bardzo stresująca, przyniosła szybszy skutek. Po kilku dniach zacząłem
się porozumiewać i bardzo szybko nauczyłem się języka. Ta otwartość Amerykanów
zaskoczyła mnie, tak chłopców i dziewczynek, jak również nauczycieli. Byli
bardzo oddani, każdemu poświęcali bardzo wiele czasu. Miała miejsce również
historia, w której słynny indywidualizm amerykański się na mnie skupił. Mając
lat 5 czy 6 nie umiałem zawiązać butów i tam przychodził specjalnie do szkoły
pan, który w czasie zajęć uczył mnie tego. Ale to jeszcze nic. Kiedy udało mi
się pierwszy raz zawiązać but, przerwali zajęcia, wszyscy zebrali się w kółku i
zrobiłem to na środku przed wszystkimi. A potem była wrzawa, wszyscy mi
przybijali piątki – poczułem się po
prostu Amerykaninem. I wreszcie późniejszy wyjazd, decyzja bardzo trudna, gdyż
byliśmy w Stanach Zjednoczonych w czasie stanu wojennego. Tacie skończył się kontrakt
(dostał stypendium na jednej z uczelni amerykańskich) i pojawiło się pytanie - co
dalej? Mogliśmy zostać w USA, ale rodzice zdecydowali się wrócić. Dzisiaj wiem,
że to była świetna decyzja, ale równocześnie bardzo trudna. Wiele osób z
Polonii zastanawiało się dlaczego wracamy do kraju, w którym jest tak ciężko i
nie wiadomo co będzie dalej. Pamiętam ostatni dzień w szkole, kiedy przyszedłem
się pożegnać z wszystkimi, patrzyli na mnie jakby mieli mnie już nigdy nie
zobaczyć i zastanawiali się jak to jest możliwe, że wyjeżdżam z Ameryki do tego
zniewolonego kraju. Zebrali wielki wór ubrań, książek, słodyczy dla mnie -
ponieważ jechałem w świat, w którym niczego nie ma, zgodnie z obrazem, który
wówczas przekazywały im media.
Czy mógłby Pan opowiedzieć jakąś ciekawą historię również z pobytu w
USA podczas studiów doktoranckich?
Z kolejnego mojego
pobytu w Ameryce również pamiętam parę anegdot. Jedna z nich jest związana z
tym, co poczytuję jako swoją zaletę, to znaczy, że nie wyglądam na swój wiek. To
może jednak rodzić też poważne problemy. Chcąc każdorazowo zakupić alkohol w
Stanach Zjednoczonych, mając już wtedy lat 25, musiałem pokazywać jakiś dowód
tożsamości, bo na te ustawowe 21 lat rzekomo nie wyglądałem. Kiedyś poproszono
mnie o ID, nie miałem amerykańskiego dokumentu tylko kartę ISIC, gdyż
pojechałem do Stanów tylko na 3 miesiące. Ta karta przynajmniej miała datę
urodzenia, więc dałem ją pani kasjerce. Ona patrzy na tą datę urodzenia, na
mnie - no i woła szefa. Kolejka się zwiększa, szef przychodzi i oboje patrzą na
mnie, szeptają, w końcu stwierdzają, że karta jest fałszywa. Pytam dlaczego, na
co on stwierdza, że nie ma przecież w roku 15 miesięcy. Urodziłem się 15
czerwca, w związku z czym na karcie napisano 15.06 - a po amerykańsku, jak
wiecie, zapisuje się daty odwrotnie. Gorzej się dla mnie skończyła historia
kiedy przyjechał mój przyjaciel z Nowego Jorku i chcieliśmy pójść na pub crawling. Byliśmy w 5 czy 6 pubach i ja maksymalnie co
piłem to colę, a kolega wszystko inne - on się znakomicie bawił, a ja nie miałem
przy sobie odpowiedniego ID, czyli paszportu. I bez paszportu nie wypiłem ani
kropli. Ta historia nie ma uczyć, że jak ktoś jedzie na wyjazd naukowy
koniecznie musi udać się na pub crawling,
ale uważam, że trzeba być zabezpieczonym i wiedzieć jak się w Ameryce odnaleźć
kulturowo.
Zobaczyłem także Amerykę
po 11 września – ranną, przestraszoną, niedowierzającą. Byłem na pokładzie
pierwszego samolotu lecącego z Europy do USA po zamachach. Rodzice, mimo, że
wydawałem się już wtedy człowiekiem dojrzałym, próbowali zablokować mój wyjazd
ze względu na potencjalne niebezpieczeństwo. Okazało się, że wtedy lot był
chyba najbezpieczniejszy. Wielki jumbo-jet,
do połowy pusty (wielu ludzi wówczas zrezygnowało z podróży) robił wrażenie, tak
samo jak 10-minutowe przeszukiwanie zanim można było coś zjeść w budynku
rządowym. Potem była jeszcze kwestia wąglika - w dzielnicy, w której mieszkałem
i na poczcie, w której bywałem. Media w Polsce przekazywały te wydarzenia w
bardziej dramatyczny sposób i, proszę sobie wyobrazić, rodzice przysłali mi
szczepionkę przeciwko wąglikowi. Wszyscy Amerykanie przecierali oczy ze
zdumienia bo nikt tam się nie szczepił, a ja dostałem tę szczepionkę pocztą.
Mieszkałem u pani Chang, pół Jamajki, pół Chinki, która czuła się najbardziej Amerykanką.
Kiedy dowiedziała się, że wąglik przychodzi pocztą, poprosiła mnie jako osobę,
która u niej mieszka, żebym odbierał jej pocztę. Codziennie w gumowych rękawiczkach
szedłem na pocztę, zbierałem gruby plik reklam i przekazywałem jej. Na
szczęście ani ona, ani ja nie zachorowaliśmy. Wielu moich przyjaciół uważało
wtedy, że nie wrócę już ze Stanów, że jest to one-way ticket, że marząc o Ameryce i przyjeżdżając do niej,
zostanę już na stałe. Nie miałem ani chwili wahania. Wtedy tak naprawdę
odczułem, że kocham Polskę, Kraków, to co robię tutaj.
Gdzie Pan był w Stanach Zjednoczonych do tej pory?
Jeśli chodzi o mój drugi
wyjazd, byłem głównie w DC, natomiast podróżowałem też po Wirginii i
Marylandzie. Byłem też w Pensylwanii, ale nie w Filadelfii, w Lancaster – głównej
siedzibie Amiszów. I byłem też nad Niagarą, więc tej eksploracji Ameryki nie było
wiele. Chciałbym to zmienić, dlatego też mam plany w tym roku pojechać do
Stanów.
Z tych miejsc poleca Pan jakieś koniecznie do zwiedzenia?
Trzeba pojechać do
Waszyngtonu, zdecydowanie trzeba też zobaczyć jak żyją Amisze, bo to jest
fenomen w XXI wieku i mimo asymilacji, te bryczki, kilimy – to wszystko wciąż
tam funkcjonuje. Bardzo podobała mi się Wirginia i Arlington. Myślę, że fenomen
Ameryki właśnie na tym polega, że trzeba by być wszędzie, żeby ją uszczknąć, a
to nie jest możliwe. Moim (mało oryginalnym) marzeniem, chyba od dziecka, jest
Route 66, kabriolet i zatrzymywanie się w nieformalnych miejscach. Może kiedyś
uda się to marzenie zrealizować.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadził Przemysław Winzer
Komentarze
Prześlij komentarz