Kategoria: nie najgorszy album roku
Na początku lutego tego roku, już po raz 57., rozdano nagrody Grammy, uznawane za najbardziej prestiżowe w branży muzycznej, porównywalne rangą tylko z Oskarami. Mógłbym po prostu streścić co się wtedy wydarzyło, kto wygrał, kto zdobył najwięcej statuetek, kto był największym przegranym, jednak bardziej interesującym wydaje się nieco głębsza analiza tych wydarzeń. Oglądając galę, przyszło mi do głowy kilka refleksji odnośnie tego jak postrzegamy przemysł muzyczny, jakimi kategoriami się posługuje, w jakim kierunku zmierza oraz – co być może najważniejsze – co możemy wyczytać z tych nagród. Najbardziej charakterystycznym elementem, który można zanalizować w tym kontekście jest format albumu muzycznego, czyli jakie płyty zdobywają nagrody w kategorii „Album of the Year”, jakie są nominowane, i dlaczego właśnie one. To daje pole do analitycznego podejścia do całego przemysłu muzycznego oraz tego jakimi prawami się rządził, rządzi i będzie rządził.
Na samym początku trzeba głośno i otwarcie zaznaczyć jak bardzo niereprezentatywnymi nagrodami są Grammy. Nie chodzi tu tylko o gusta muzyczne, ale nawet o obiektywne spojrzenie na wartości artystyczne, które dany album reprezentuje, uznanie krytyków i fanów. Definicja National Academy of Recording Arts and Sciences, która przyznaje statuetki mówi o tym, że nagroda ta ma na celu „uhonorowanie artystyczny osiągnięć, biegłości technicznej i doskonałości w przemyśle nagraniowym, nie uwzględniając sprzedaży albumu czy jego miejsca na listach przebojów.” W związku z tym można się zastanowić dlaczego w 2013 roku (za albumy wydane między 1 października 2011 do 1 października 2012) statuetkę zdobyli Mumford & Sons z albumem Babel, a nie np. Frank Ocean za płytę Channel Orange (jeden z najlepszych krążków według krytyków z całego świata), i czemu zespół fun. był w ogóle nominowany (album z kilkoma dobrymi piosenkami). Pomijam już fakt niezwykle wartościowych płyt, które zostały całkowicie pominięte, a w samym 2013 znalazłoby się takich co najmniej kilkanaście – Bobby Womack, Godspeed You! Black Emperor, a nawet Dry the River nadawaliby się lepiej. Kwestia najlepszego albumu rockowego i alternatywnego to kolejny temat rzeka, przy którym można podnieść sobie ciśnienie. Podobnych przypadków w historii Grammy było mnóstwo, dlatego więc konieczne jest podejście do tego wydarzenia z: a) dużą rezerwą; b) krytycznym podejściem; c) stalowymi nerwami.
Powyższe przykłady sprawiają, że od razu nasuwa się pytanie o to, dlaczego właśnie te, a nie inne krążki zostają wyróżnione. Cały proces zaczyna się od zgłaszania do konkursu danych albumów przez wytwórnie płytowe oraz samą Recording Academy, które są później rozdzielane do poszczególnych kategorii. Proces głosowania i selekcji osób do tego uprawnionych jest dość długi i skomplikowany. W ogromnym skrócie głos oddać może osoba zatwierdzona przez Akademię, która pracuje w branży muzycznej jako specjalista lub twórca. To sprawia, że tak naprawdę artyści przyznają nagrody sami sobie, za dzieła, które im, nie krytykom, czy fanom, podobały się najbardziej. W tym przypadku Grammy są niezwykle podobne do Oskarów, dlatego właśnie są czasami równie mocno, jeśli nie jeszcze bardziej krytykowane. Biorąc pod uwagę ogrom zgłaszanych dzieł (około 20 000 utworów i albumów rocznie) i ograniczone możliwości poznawcze jurorów, najwięcej głosów zbierają nie płyty, które są najlepsze, ale te które są najpopularniejsze, co kłóci się z samą definicją kategorii. Nie znamy programu wyborczego, to głosujemy na najbardziej znane nam nazwisko lub partię, i okazuje się, że tak samo jest w muzyce.
Często wybierane są płyty, których format jest najbardziej popularny, albumy mało kontrowersyjne, nie odkrywcze, czy po prostu najpopularniejsze. Między innymi dlatego tak wiele kontrowersji wzbudził wybór znakomitej Morning Phase Becka na tegorocznej gali, pokonując megaprodukcje Beyonce, Eda Sheerana, Pharella Williamsa i Sama Smitha, z których zdecydowana większość to albumy średnie w oczach krytyki, ale niezwykle popularne z bardzo mocnymi singlami. Podobny przykład mogliśmy zaobserwować w 2011 roku, kiedy Arcade Fire z The Suburbs pokonali Eminema, Lady Antebellum, Lady Gagę i Katy Perry (a gdzie the National? Gorillaz? Kanye West?).
Aby nie sprawiać wrażenia, że kontrowersyjne nominacje i wybory występują tylko w XXI wieku, można spojrzeć na najważniejsze lata w historii muzyki rozrywkowej. W 1967 roku zwyciężył Frank Sinatra i jego (nienajlepszy krążek) A Man and His Music, zwyciężając The Beatles i ich Revolver, a The Beach Boys i Pet Sounds w ogóle nie był nominowany. W 1969 roku świat ujrzał takie dzieła jak Led Zeppelin Led Zeppelin, The Velvet Underground The Velvet Underground, Songs from a Room Leonarda Cohena, ścieżka dźwiękowa Hair, Tommy The Who, czy Abbey Road The Beatles, a mimo to wygrał album Blood, Sweat & Tears pt. Blood, Sweat & Tears, który jest dzisiaj uznawany za klasykę gatunku, ale na pewno nie jest to wybór bez kontrowersji. Rok 1985? Lionel Richie z Can’t Slow Down wygrywa z Purple Rain Prince’a i Born in the U.S.A. Bruce’a Springsteena. To, że Bob Marley, Jimi Hendrix, czy Diana Ross nigdy nie dostali nagrody Grammy także mówi samo za siebie.
W przeciągu ostatnich lat można w szczególności zaobserwować zmianę trendów w doborze nominowanych i zwycięzców w kategorii najlepszego albumu roku. Dzieje się to przede wszystkim z ogólnej tendencji do zmiany formy płyty muzycznej – z krążka pomyślanego jako całość, do kompilacji kilku bardzo mocnych singli i reszty, pełniącej rolę wypełniaczy. Przyczynia się do tego rewolucja, którą przeżywa od kilkunastu lat branża muzyczna, przestawiająca się w coraz bardziej widoczny sposób z dłuższych form w kierunku pojedynczych utworów sprzedawanych w serwisach internetowych jak iTunes, czy streamingu za pośrednictwem Spotify, Deezer, czy Pandora. Tu może tkwić jeden z powodów, czemu zamiast good kid m.A.A.d city wygrał Random Access Memories, zamiast St. Elsewhere wygrało Taking the Long Way, zamiast American Idiot wygrało Genius Loves Company, itd.
Zjawiska tego typu każą zadać także pytanie o kondycję albumu jako formy dystrybucji muzyki. Wątpliwą kwestią zdaje się być opłacalność wydawania płyt, będących zwartą całością, z motywem przewodnim, głębszym zamysłem czy koncepcją. Widać to chociażby w wynikach sprzedaży albumów. W pierwszej połowie 2014 roku internetowa sprzedaż spadła o 13%, albumów o 14,3%, podczas gdy streaming podskoczył o 42%. Płyty sprzedają się koszmarnie, ba, muzyka w ogóle sprzedaje się beznadziejnie. W czasie, kiedy można jej słuchać wszędzie i w dodatku za darmo, nie korzystając nawet z nielegalnych źródeł, ale poprzez zainstalowanie bezpłatnej aplikacji Spotify lub włączając playlistę na Youtube, nie można spodziewać się niczego innego. To co zrobiła Taylor Swift z 1989 dla osób obserwujących przemysł muzyczny jest rzeczą wręcz niewiarygodną. Sprzedać ponad milion kopii krążka w pierwszym tygodniu, w erze streamingu jest osiągnięciem nie do przecenienia, które bardzo możliwe, że już się nie powtórzy. Przypadek Swift jest przełomowy w wielu kwestiach, o którym można już pisać poważne i bardzo rozbudowane prace naukowe, co jest jednak tematem na zupełnie inną dyskusję. Usunięcie swojej dyskografii z biblioteki Spotify, z początku absurdalne, rozpętało prawdziwą burzę nie tylko wokół przyszłości przemysłu muzycznego, ale albumu jako takiego. Amerykanka potraktowała 1989 jako pewnego rodzaju manifest, mówiący o tym, że wciąż można tworzyć zwarte całości z ogólnym przesłaniem, i że dalej takie rzeczy można sprzedać milionom. Czy zostanie doceniony przez Recording Academy dowiemy się za rok.
Kluczem do zrozumienia nagród Grammy jest poznanie mechanizmów, którymi posługuje się przemysł muzyczny i w jakim kierunku zmierza. Nagrody tego typu są bardzo często oparte jedynie na popularności danych wykonawców, braku kontrowersji, czy przebojowości, jednocześnie pomijając kwestie wartości artystycznej. Tym bardziej pocieszającym wydaje się wybór The Suburbs i Morning Phase jako albumów roku w 2011 i 2015. Pokazuje to, że nawet w czasie zmniejszającej się atrakcyjności formatu albumu, wzrastającego znaczenia dystrybucji muzyki jako pojedynczych utworów i streamingu, a także znaczącego spadku zainteresowania poważniejszymi ideami, stojącymi za krążkami, wciąż mogą wygrywać takie płyty, które niosą ze sobą naprawdę duże wartości artystyczne.
Maciek Smółka
Komentarze
Prześlij komentarz