Praca, podróże i pies Dyzio - wywiad z dr hab. Martą Kijewską-Trembecką
13 krótkich pytań do… dr hab. Marty Kijewskiej-Trembeckiej
Ulubiony premier Kanady?
Pierre Trudeau. Bo jestem liberalna.
Ulubiony prezydent USA?
Może nie ulubiony, ale mam do niego sympatię - Barack Obama. Broń Boże Bushowie.
Kto będzie następnym prezydentem USA?
Hillary Clinton. Życzę jej tego z całego serca.
Ulubiony film?
La Strada
Ulubiona książka?
Czytam teraz chyba cztery jednocześnie. Lubię dobry reportaż, np. Izrael już nie frunie Pawła Smoleńskiego lub Diabeł umiera w Hawanie Macieja Stasińskiego. Niedawno czytałam również niesamowitą Udrękę i ekstazę Irvinga Stone’a oraz Jądro dziwności Petera Pomerantseva, o nowej Rosji. Przerażająca, ale gorąco polecam.
Ulubiony zespół lub wykonawca muzyczny?
Ciężko mi wybrać jeden… Bardzo lubię jazz. Obecnie bardzo sekunduję Pawłowi Kaczmarczykowi i jego Audiofeeling. Kibicuję mu osobiście, ponieważ znam go jeszcze ze szkoły muzycznej do której chodził z naszą córką i mam taki mały, osobisty wkład w rozwój jego kariery.
Ulubiona potrawa?
Kuchnia włoska. Uwielbiam spaghetti…
Wymarzony zawód?
Oczywiście, szefowa sprzątaczek! Uważam, że minęłam się z powołaniem. Powinnam mieć firmę sprzątającą, wszystkim to mówię.
Wymarzone miejsce zamieszkania?
Tylko Kraków. Ale jeżeli nie Kraków to Włochy. We Włoszech byłam już niezliczoną ilość razy i tam się dobrze czuję.
Ulubione miejsce w Krakowie?
Takie małe miejsca, kameralne. Planty między Franciszkańską i Wawelem, chodziłam tamtędy do szkoły, do Nowodworka. (przyp. I LO im. B. Nowodworskiego). Także Rynek rano, między godziną szóstą i ósmą - kiedy są tylko mieszkańcy i wszystko jest zamknięte.
Ulubiona bajka z dzieciństwa?
Bolek i Lolek
Na co by Pani wydała milion dolarów?
Na pewno trzy czwarte wydałabym na działalność charytatywną. Jest mnóstwo ludzi, którym trzeba pomóc. Ale pomagałabym nie tylko ludziom, również zwierzętom, czego mój pies Dyzio jest najlepszym przykładem.
Motto życiowe?
Lubić ludzi.
Przemysław Winzer: Jakie ma Pani pasje w życiu prywatnym, pozauczelnianym?
Dr hab. Marta Kijewska-Trembecka: Moje życie zawodowe to tylko fragment całego mojego życia. Mam bardzo wiele różnych zainteresowań, które staram się realizować. Podróże - to jedna. Na szczęście nie muszę ich finansować z pieniędzy uniwersyteckich, ponieważ chyba bym nigdzie nie pojechała (śmiech). Mój mąż prowadzi firmę, w związku z tym mamy na to fundusze. Po drugie muzyka. Po trzecie - narty. No i mój pies Dyzio!
Jak Pani realizuje swoją pasję muzyczną?
Moje podróże są także podróżami muzycznymi. Są bardzo specyficzne, ponieważ nie jeździmy z dużymi biurami turystycznymi, ale w ramach naszego szerokiego grona przyjaciół. To około 40-45 osób, regularnie się spotykamy w domach czy innych miejscach na różnego typu imprezach - które nie są siedzące, zawsze jest jakiś scenariusz, jeździmy też razem jako członkowie Towarzystwa Przyjaciół Filharmonii Krakowskiej na koncerty i zwiedzanie np. na koncert filharmoników berlińskich czy do Petersburga na balet. Wśród tego grona jest kilka najbliższych osób, z którymi jeździmy na nasze wyprawy. I to nie są podróże z biurem, autobusem i luksusowym hotelem, ale, można powiedzieć „hardcorowe”. Jedziemy prawdziwie poczuć ten zakątek świata, który jest naszym celem, a nie poznać go jedynie z okien autobusu i z basenu eleganckiego hotelu. Taką podróżą zdecydowanie muzyczną była Kuba, na której spędziliśmy miesiąc w lecie ubiegłego roku. Podróżowaliśmy po niej i słuchaliśmy prawdziwej muzyki kubańskiej, nie tej znanej, komercyjnej. W każdej, nawet najmniejszej miejscowości kubańskiej jest tzw. Casa de la Trova, można to przetłumaczyć jako dom muzyki. Tam Kubańczycy schodzą się od rana, cały dzień ktoś przychodzi, śpiewa, gra. Wieczorami są bardziej zorganizowane koncerty. To znaczy zorganizowane… w ten sposób, że przed Casa stawiana jest tablica, a na niej napisane kredą że dzisiaj gra ten i ten - taka to organizacja. Można tam siedzieć całymi dniami i słuchać jak grają i śpiewają, a muzycy z Casa w Santiago de Cuba zrobili na nas największe wrażenie. Mamy stamtąd wspaniałe nagrania, po prostu coś cudnego!
W Afryce, podczas naszej ostatniej wyprawy, dotarliśmy do Victoria Falls w Zimbabwe. Jest tam taki słynny sklep Sopers Shop w Elefant Centre, w którym można kupić nagrania z prawdziwą, niekomercyjną, muzyką afrykańską. Nagrywana jest w bardzo niewielkich nakładach przez różne zespoły. Można tam siedzieć godzinami i słuchać muzyki, sprzedawca wyjmuje co rusz to nowe płyty. Płyty są dość drogie, kosztują tyle co w Europie czy Ameryce, ale nie pojechaliśmy tam robić biznesów. Ci ludzie tylko z tego żyją więc nawet nie targowaliśmy się przy zakupach.
Pani gra na jakimś instrumencie?
Nie, nie gram na niczym. Ale mój mąż ma świetny słuch i sam nauczył się grać na fortepianie, gra wszystko co usłyszy. Chociaż jak po ostatnim Konkursie Chopinowskim zaczął mi grać jakiegoś poloneza, to błagałam żeby przestał, to była po prostu masakra. Wykształciliśmy naszą córkę muzycznie, skończyła dwa stopnie szkoły muzycznej na Basztowej i ma maturę z saksofonu i fortepianu. Ale nie gra zawodowo, zrobiła doktorat z biofizyki. Mamy mnóstwo znajomych muzyków, zarówno czynnych, jak i np. z Akademii Muzycznej. Chodzimy bardzo dużo na koncerty, nie tylko w towarzystwie muzyków, na wszystkie możliwe koncerty, od Perfectu przez Branforda Marsalisa czy Pawła Kaczmarczyka, po Seong-Jin Cho, który jako laureat ostatniego Konkursu Chopinowskiego grał w znakomitej sali NOSPR-u w Katowicach.
To Pani ulubiony sposób na spędzanie wolnego czasu na co dzień?
Zdecydowanie! Chodzimy z przyjaciółmi na wszystko co można, co jest w zasięgu przyzwoitej jazdy samochodem - także do Wrocławia czy Warszawy. Najdalej byliśmy chyba na koncercie, na który pojechaliśmy specjalnie do Pragi. Jesteśmy również wielbicielami muzyki luzofońskiej, a moja ukochana stacja radiowa to Trójka. Od zawsze, jeszcze w moim domu rodzinnym słuchało się Trójki i słucham jej, jeśli nie mam włączonej płyty. To przeszło również na moją córkę i jej rodzinę. W każdą niedzielę, między 15:00 a 17:00, jest w Trójce autorska audycja Marcina Kydryńskiego, nazywa się Siesta. To są klimaty, które bardzo lubię, a więc wszystko co luzofońskie, np. Mariza, Tito Paris, Capo Verde, ale także Yasmin Levy, czyli muzyka ladino - Żydów sefardyjskich.
A jak wygląda spędzanie czasu z Dyziem? Proszę nam opowiedzieć jego historię.
Dyzio jest najwspanialszym psem na świecie. Jest tak naprawdę trzecim psem, którego w moim życiu mam. Wszystkie były oczywiście z azylu, to taka moja filozofia. W przypadku dwóch poprzednich szłam do azylu i brałam najbiedniejszego, pierwszego z brzegu, teraz postanowiłam, że będzie specjalnie wybrany. Weszłam na stronę internetową, przeglądam, doszłam do pozycji chyba 145. i patrzę - a tu taka bida leży i ma na imię Dyzio. Po prostu wiadomo było, że to będzie pies, którego weźmiemy. Dyzio jest wspaniałym psem, ale wymaga bardzo dużo pracy. Mamy go już 3,5 roku i jeszcze nie osiągnęliśmy pełnego sukcesu. Nie oddamy go w ręce żadnego psiego psychoterapeuty, bo jest to pies po bardzo dużych przejściach i widzimy to na co dzień. Nawiązaliśmy kontakt z panią, która dokarmiała go chyba ze dwa lata jak „mieszkał” w lesie gdzieś koło Jędrzejowa, dopiero po takim czasie pozwolił się złapać i wtedy przywiozła go do azylu. Mimo wielkiej naszej pracy nadal boi się wszelkich hałasów, nowych sytuacji. W lesie musiał mieć bardzo złe doświadczenia ze strony chyba drwali bo boi się każdego większego narzędzia w ręce, boi się mężczyzn, boi się huku… Dom jest dla niego najważniejszy i mimo, że ma 20 arów ogrodu, to kiedy jest sam, gdy wszyscy wychodzą, to siedzi w domu, tu czuje się bezpiecznie..
Jak sobie Państwo radzicie gdy wychodzicie tak często na koncerty, lub też gdy jesteście w dłuższej podróży?
Pięć, sześć godzin dziennie Dyzio może zostać sam. A gdy wyjeżdżamy, mamy dla niego opiekuna. Musi to być kobieta, więc przychodzi do niego moja siostrzenica. Dyzio jest najwspanialszym psem na świecie i bardzo wdzięcznym. Gdy na przykład słuchamy muzyki albo Marek gra, Dyzio przychodzi, kładzie się i słucha. Jest niesamowicie wrażliwym psem, ale dlatego też ma swoje problemy z psychiką. Bardzo łatwo go wystraszyć, wybić z normalnego, codziennego rytmu. Ale jak jest zadowolony to przychodzi, choć czekaliśmy 3 lata, żeby sam przyszedł się przytulić. Przeżył straszne rzeczy, ale musiał mieć szczęśliwe dzieciństwo - widać to w tym, że bardzo kocha dzieci, jest tak szczęśliwy gdy przychodzi do nas małe dziecko. Jest prawdziwym kundlem długowłosym, mieszaniną wszystkiego co może być, ale to bardzo kochany pies.
Chciałbym jeszcze spytać o Pani podróże. Od jak dawna Pani podróżuje po świecie i gdzie pani dotychczas była?
Jeździmy na wyprawy od dawna. Może nie będę opowiadać od początku, ale np. o ostatnich trzech latach. To są podróże, które nie są związane z moją profesją, bo to że byłam w Stanach, w Kanadzie, Berlinie, Jerozolimie i w wielu innych miejscach na konferencjach, wyjazdach, stypendiach - to jest jedna rzecz. Ale staramy się z mężem i przyjaciółmi wybierać różne miejsca bardziej egzotyczne, co nie znaczy tylko bardzo dalekie. Kilka lat temu byliśmy na wielce ciekawej wyprawie na Podolu. W ubiegłym roku na przykład byliśmy na Kubie, w tym roku na fantastycznej wyprawie do Afryki - od przylądka Dobrej Nadziei, autobusem… co ja mówię autobusem… ciężarówką przez całą Namibię, Botswanę, Zimbabwe, aż do Zambii. Przejechaliśmy przez 4 tygodnie ok. 5,5 tys. kilometrów. Wspaniałe. I wtedy się czuje rytm Afryki, ten kurz - bo oczywiście nie spaliśmy w żadnych hotelach, tylko w namiotach - kurz na skórze, w śpiworze, z kupą słonia pod bokiem bo buty śpią z nami w namiocie, żeby uchronić się od na przykład skorpiona, który chciałby się przespać w jednym z nich. Ale nie można spać kompletnie na dziko, sypia się tylko w specjalnych campach, wyznaczonych miejscach. Kilka nocy spaliśmy na przykład w Etoshy - gigantycznym parku narodowym w Namibii - i tam nie ma kompletnie nic, tylko pustkowie. Przyjechaliśmy do wyznaczonego campu z naszymi dwoma Afrykanami, kierowcą i kucharzem, obydwaj z Zimbabwe. Podróżuje się z kucharzem bo coś trzeba zjeść. Myśmy też mogli być zjedzeni - ale tylko kilka razy. Clayton, nasz kierowca, wiedział gdzie ma się zatrzymać, były zrobione rezerwacje, był naszym afrykańskim pilotem. Wiedział, że co dwa-trzy dni musimy skręcić do sklepiku, gdzie czekała zamówiona wcześniej aprowizacja. W takim tamtejszym GS-ie nie ma wiele prócz wody i mąki kukurydzianej, z której mogliśmy sobie zrobić mamałygę. Jak przyjechaliśmy pierwszy raz na ten camp to się prawie rozpłakałam. Ale szybko się przyzwyczailiśmy, sami tego chcieliśmy. Jest 40 stopni, straszny upał, przyjeżdżamy i Clayton mówi: „no to tu się rozbijamy”. Jak to tu? „No tu, bo tu jest palenisko”. Jest faktycznie palenisko, czyli metalowa krata położona na kamiennym podparciu, drewno trzeba mieć ze sobą. Nie wolno go pozyskiwać na miejscu tylko musi się kupić i wozić. Wszystkie murzyńskie wioski sprzedają głównie akacjowe drewno, bo to pali długo, nie strzela i jest bardzo wydajne. Mamy wszystko, miejsce na namioty, palenisko, czasem kibelek i wodę. No i jest kupa słonia. A to oznacza, że w nocy może przyjść słoń. Pali się więc ogniska, żeby odstraszyć zwierzęta, a akacja pali się na tyle długo, że na całą noc wystarczy. Nic się też od ogniska nie zapali, bo naokoło nie ma niczego, tylko kurz. Czasem była ubikacja, a czasem nie było, ale po 10 dniach takiej podróży nikt się nie przejmuje, że sikamy wszyscy razem za namiotem. Bo w ciemności nie można iść dalej, bo dalej jest niebezpiecznie. Wszyscy w nocy muszą wychodzić z czołówkami i najpierw należy zlustrować okolicę. Jest powiedziane, że jak są czerwone oczy to bardzo szybko spierniczamy do namiotu, bo to znaczy, że to jest drapieżnik. Jak są oczy białe to znaczy, że to na przykład zebra i się nie boimy - choć też niekoniecznie, bo może nas kopnąć przez przypadek.
Tak podróżujemy - wtedy czuje się zarówno rytm tej ziemi, jak i jej smak; a w Afryce też kolory. W Afryce są niewyobrażalne kolory, nie ma ani jednej chmury, niebo błękitne, ziemia jest albo żółta, albo czerwona, a zarówno wschód, jak i zachód słońca jest błyskawiczny i niezwykły dla europejskiego oka. Dla nas ważni są też ludzie do których jedziemy, chętnie z nimi gawędzimy, zawsze namawiamy do opowiadań o ich życiu, zwyczajach, mają zdecydowanie więcej problemów niż my, ale starają się być pogodnymi i przyjaznymi wobec „białasów” dzięki którym, nie da się ukryć, zarabiają na trochę lepsze życie. Nasz kucharz Monga to był młody chłopak, 27 lat, mówił nieźle po angielsku, bo to język oficjalny w Zimbabwe, miał adres mailowy, komórkę. Ale żona kosztowała go 15 krów. Na razie dał tylko 3, resztę ma rozłożone na 30 lat. Monga lubił śpiewać i jak gotował to podśpiewywał sobie piosenki, które mama nauczyła go w dzieciństwie. Udało się namówić go żeby nam wieczorami pośpiewał przy ognisku, niezapomniane wrażenie, w oddali coś tam ryczy, a Monga śpiewa w swoim plemiennym języku. Gdy podróżowaliśmy w delcie Okawango, w kompletnej dziczy, płynęliśmy z tubylcami na łódkach mokoro. Też na nas zarabiali, ale byli autentyczni. Przez dwa dni spali i jedli z nami i pięknie śpiewali. To nie były występy, to nie był zespół, śpiewali nam to, co śpiewają w swej wiosce, a cappella. To było coś niesamowitego. W Zimbabwe, Namibii i Botswanie ludzie żyją tak naprawdę niemal wyłącznie z turystów. Z turystów takich jak my tylko trochę, bo głównie zarabiają na ludziach, którzy uważają, że w Afryce trzeba szybko się przemieścić małym samolotem między luksusowymi campami co kilka dni. Rano wziąć dżipa na safari tak żeby zdążyć na dobry lunch z zimnym białym winem. Myśmy wstawali codziennie o piątej, bo w Afryce wstaje się przed świtem, żeby zobaczyć jak wygląda życie w buszu czy na sawannie. Rano zwierzęta przychodzą do wodopojów, potem chowają się przed upałem w zaroślach. Kto nie doświadczył trudu i kurzu afrykańskiego nie do końca rozumie co to Afryka.
Zmieńmy więc miejsce i czas i przejdźmy do Pani życia studenckiego. Czy Pani pochodzi z Krakowa?
Jestem z Krakowa, studiowałam socjologię na Grodzkiej 52.
Była pani dobrą studentką?
No nie wiem (śmiech). Studiowałam z Panią Profesor Dorotą Praszałowicz w jednej grupie. Chodziłyśmy też razem do I LO im. Nowodworskiego, tylko nie do tej samej klasy. Tak jak dr hab. Paweł Laidler, to też Nowodworczyk. Potem była socjologia. Pisałam pracę magisterską u Profesora Andrzeja Palucha z Bronisława Malinowskiego, wtedy młodym asystentem był Profesor Grzegorz Babiński. Nie wiem czy byłam dobrą studentką… chyba mam nawet dyplom z wyróżnieniem, ale wtedy kończyliśmy studia w może 30 osób. To były inne studia, zdecydowanie mniej ludzi studiowało. Musicie też pamiętać, że nie było ksero, nie było możliwości zrobienia zdjęcia komórką, przecież nie było komórek, nie było skanerów, nie było Internetu! Więc siedzieliśmy głównie w bibliotekach. I jak robiliśmy notatki - przez kalkę. A to, że tyle siedzieliśmy w bibliotekach myślę, że procentuje w jakości wykształcenia ludzi - bo musiało się samemu przez wszystko przedrzeć.
Udzielała się Pani również poza zajęciami, np. w ramach koła naukowego?
Mieliśmy koło naukowe, ale ja studiowałam dwa kierunki - socjologię i etnografię, jak się to wtedy nazywało, więc na koło nie bardzo już miałam czas. Studiowałam też nauki polityczne, które porzuciłam chyba na trzecim roku - ale stąd znam Profesora Andrzeja Manię, był wtedy asystentem i miałam z nim zajęcia. Skończyłam socjologię i etnografię, chociaż miałam momenty kryzysu jak uczyliśmy się np. o jakichś narzędziach do uprawy roli, taka wówczas była etnografia, a mnie pociągała etnologia. Studiowałam z moją przyjaciółką Moniką, to były piękne lata, jak dla wszystkich czasy studiów. Choć była komuna i oczywiście nie było różowo, ale byliśmy bardzo młodzi. Działałam w SKS-ie, ale to były takie czasy. Gdybyście wy żyli w tamtych czasach to też roznosilibyście bibułę i powielali. Nikt się wtedy nie zastanawiał nad tym, że może trafić do więzienia lub że go wyrzucą ze studiów. Takie były czasy i nie należy sobie w tym względzie specjalnie przypisywać zbyt wielu zasług. Mieliśmy też tzw. praktykę robotniczą na pierwszym roku. Odbywałam taką praktykę na jakiejś budowie w Skawinie, po prostu koszmar. Musieliśmy przenosić rozrabiany cement, no ale jako studenci powinniśmy przecież poczuć więzy z klasą robotniczą. No to poczuwaliśmy. Ale później jeździliśmy na słynne socjologiczne obozy naukowe do Ochotnicy Górnej dla studentów socjologii z Krakowa. Tamtejsi górale byli dzięki temu już dobrze wyćwiczeni i wyuczeni, w rozmaitych socjologicznych zagadnieniach. Bo co rok studenci robili tam badania, przeprowadzali wywiady, były seminaria, dyskusje często w poszerzonym, góralskim gronie, przy góralskiej gorzałce. Mieszkaliśmy u górali, z nimi pracowaliśmy, np. przy wykopkach ziemniaków czy zwózce siana, i oczywiście piliśmy… niestety wtedy dość dużo się piło. Piliśmy taką „księżycówę”, którą oni produkowali. Czasem dochodziło do zabawnych sytuacji gdy rozmawiamy z Moniką lub w szerszym gronie, gazda słyszy, że dyskutujemy np. o czymś co napisał Znaniecki, i wtrąca, że to było chyba u Malinowskiego. Wtedy już tylko można było się napić.
Nie było wówczas takich możliwości jak dzisiaj, Internetu, Erasmusa i milionów innych rzeczy, z których możecie korzystać. Było za to życie studenckie w wąskiej, prawdziwej grupie studentów. Wprawdzie na Uniwersytecie nigdy nie było tak, jak na przykład na studiach technicznych, AGH czy Politechnice, że dużo studentów było spoza Krakowa i bardzo mocno integrowali się na Miasteczku Studenckim. Krakusy często trzymały się swoich licealnych kręgów znajomych.
Tak samo Juwenalia. Nie było studentów, którzy nie szaleli na Juwenaliach. Czasem przez trzy dni nie było się w domu, ale też pamiętajcie, że nie było wielu innych takich możliwości zabawy. Teraz jest ogromny wybór, tak że czasem wydaje mi się, że Juwenalia nie są czymś, na co się specjalnie czeka..
Miała pani jakieś swoje ulubione miejsca w Krakowie, gdzie spędzała Pani czas ze znajomymi? Być może nadal je Pani ma?
Teraz to się zmieniło zdecydowanie. Mieliśmy takie miejsce na Grodzkiej. Nie opowiem historii związanej z Panią Profesor Praszałowicz, bo najpierw musiałabym się jej spytać, czy mi wolno. Na Grodzkiej była taka knajpa na rogu, chyba nazywała się Senacka - tam przesiadywaliśmy. Odbywały się tam nawet zajęcia. Teraz jest to rzadkie, żeby studenci przyszli do prowadzącego i powiedzieli: „no, panie doktorze, zapraszamy na kawę”. A przedtem po prostu non stop chodziliśmy. Jak nie można było nas znaleźć to wiadomo gdzie byliśmy, w Senackiej, to było miejsce socjologów. Spędziliśmy tam chyba połowę studiów na dyskusjach, zabawie, to była radość studiowania. Była tam nasza pani szatniarka, która chyba miała w tej szatni nielegalny obrót alkoholem, po prostu melinę. W środku nie piło się alkoholu, ale można było u niej kupić. Drugie takie miejsce było Pod Pawiem, ale tam było za drogo dla nas - kupowaliśmy zwykle herbatę, czasem herbatę z cytryną. Śp. Andrzej Kapiszewski zawsze zamawiał herbatę solo, i zawsze kelnerka pytała czy z solą? No tak, bo te herbaty przynosiły nam kelnerki. Pod Pawiem były także tzw. występy erotyczne i striptiz, więc parę razy, jako stali bywalcy, zostawaliśmy aż do striptizu. Wtedy wszystko wyglądało inaczej, może było to bardziej intensywne życie studenckie, bo nie było takich możliwości jak teraz. Było inaczej.
A jak pani trafiła do naszego Instytutu? Skąd Pani zainteresowanie Kanadą i praca z nią związana?
Kanada przyszła w miarę upływu czasu. Jestem związana z tym miejscem jeszcze od czasu, gdy był tu pierwszy Instytut Polonijny. Dorota Praszałowicz zadzwoniła do mnie pewnego dnia, że jest wolne tutaj stanowisko asystenta, i czy nie chciałabym spróbować - i zostałam przyjęta. Kończyłam wtedy tę nieszczęsną etnografię, Dorota pracowała razem z Profesorem Babińskim, był jeszcze, nieżyjący już prof. Andrzej Kapiszewski, stara gwardia. Zajmowaliśmy się tylko Polonią w różnych krajach. Potem przenieśliśmy się do Przegorzał, a później były kolejne reorganizacje. Już w Przegorzałach zajmowałam się Kanadą, potem Profesor Anna Reczyńska stworzyła Zakład Kanady, ja się do niego przeniosłam. Stało się to również dlatego, że dostałam stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. Pojechałam do Nowego Jorku, na Uniwersytet Columbia, a potem także do Kanady do University of Toronto. Po prostu tak się stało, nie miałam w tym względzie jakichś specjalnych przemyśleń. Obecnie jesteśmy w Rynku, a kto wie czy za chwilę nie przeniesiemy się na Reymonta. Może nie jesteśmy tu w najdogodniejszym miejscu do prowadzenia zajęć, bo często jest hałas, ale na pewno w bardzo prestiżowym. Dla wszystkich nowych studentów to jeden z argumentów dla przyjścia tutaj - zajęcia są w Rynku, w centrum Krakowa a nie na Kampusie.
Jestem z Rynkiem związana od dawna, mieszkałam 30 lat na rogu ul. Św. Jana i Rynku, w tzw. Feniksie. Ale wszyscy się stąd wyprowadzają, także młodzi ludzie. Miasto nie dba o mieszkańców. A koloryt miasta to mieszkańcy, to nie są turyści, konie i meleksy. Miasto to są ci, którzy spotykają się o siódmej rano, to małe dzieci, to staruszkowie i młodzież idąca do szkoły, to psy i koty. Nie ma stałych mieszkańców, to tego wszystkiego nie ma. Miasto musi żyć swoim życiem a nie turystami. Już nie ma tych sklepików, babci na Jana sprzedającej jajka i chleb tylko swoim czy fryzjera na Szewskiej. Nawet delikatesy w naszym sąsiedztwie - były obrzydliwe, drogie i nikt nie kupował w nich, ale było to takie ostatnie, klimatyczne miejsce, zwłaszcza dla stałych mieszkańców.
Jak Pani ocenia amerykanistykę jako kierunek studiów. Na ile on jest perspektywiczny dla studenta?
Uważam, że wszystkie studia rozwijają. Czy studiuje się amerykanistykę, czy kulturoznawstwo, czy socjologię. Jeśli się porządnie spędzi ten czas, nie zmarnuje go i nie „prześlizguje się” przy każdym egzaminie byle zaliczyć, to można wynieść dla siebie bardzo wiele. Ale ten czas to oczywiście nie tylko książki. Studia to najpiękniejszy okres w życiu - imprezy, balangi i całe życie studenckie absolutnie musi być. Jeżeli się chce, można się bardzo wiele nauczyć na każdym kierunku, i znaleźć wszędzie pracę. Po socjologii można być dyrektorem banku, bo mam kolegę, który jest. Po biofizyce można być szefem wielkiej korporacji, bo to przypadek kolegi mojej córki. Jak się nie zmarnuje pięciu lat to świat stoi otwarty przez młodymi ludźmi. Co do amerykanistyki… nie ma ofert pracy pt. ”szukamy amerykanisty”. Ale z wiedzą tutaj zdobytą można pracować w bardzo wielu ciekawych miejscach. Wszystko zależy od człowieka, czy nie zmarnuje tego czasu, czy nauczy się otwartości, czy nauczy się myślenia. Wyznaję taką zasadę, że wszędzie można się czegoś nauczyć, wyciągnąć coś z każdej sytuacji, zdobywać wiedzę nie tylko na uczelni. Ale tego nauczyć się trzeba wtedy jak się jest młodym, wtedy potem już idzie łatwiej.
Zapytałem o amerykanistykę - a jak Pani ocenia badania kanadyjskie? Czy nie czuje Pani, że są one traktowane inaczej, niż nauka o Stanach Zjednoczonych? Czy nie było nigdy planów stworzenia oddzielnego kierunku?
Wtedy już chyba nie byłoby nikogo chętnego (śmiech). Przypadek Kanady to, jak mawiał Trudeau, „spanie ze słoniem”. Kanada zawsze będzie w cieniu Stanów Zjednoczonych, bez względu na to, co byśmy nie robili, jak bardzo byśmy nie rozbudowywali badań, kongresów… Kanada nigdy nie będzie na 1. miejscu. Tam mieszka trzydzieści kilka milionów ludzi, w Stanach Zjednoczonych 340 milionów. Kanada zawsze miała dziesięć razy mniej ludności niż USA. A to ludzie tworzą potęgę kraju. Nie ma czegoś takiego jak naród kanadyjski. W Kanadzie jest zarejestrowanych ok. 150 grup narodowych plus ok. 60 etnicznych - trudno się poruszać w takim społeczeństwie jeśli go coś nie jednoczy, jeśli nie ma mocnego i jednoznacznego spoiwa dla takiej różnorodności. Co jednoczy ludzi w Kanadzie? Przede wszystkim to, że tam mieszkają, że żyje im się nieźle, że mają, lub chcą mieć obywatelstwo kanadyjskie. Ale nie ma w Kanadzie American dream, nie ma sił, które ich jednoczą i które by tą jedność utrzymywały. Moim zdaniem, które niestety się sprawdza, wielokulturowość prowadzi paradoksalnie do rozbicia tego społeczeństwa, nie ma w nim „spoiwa”. Oczywiście, każdy może robić co chce, tylko że nie po to przyjeżdżam do Kanady jako imigrant, abym kultywowała to co było w Polsce, prawda? Przyjeżdżam po to, żeby żyć w Kanadzie i coś kanadyjskiego dołożyć do swojego życia - a nie utrzymywać, czy wręcz rozwijać mojej trynidadzkiej tożsamości, moich greckich czy portugalskich korzeni. Wtedy powinnam wracać do Portugalii, Polski, czy Trynidadu i nie zawracać sobie głowy Kanadą.
A co Panią najbardziej pasjonuje w Kanadzie?
Pasjonują mnie oczywiście ludzie, ci którzy tam mieszkają i ci, którzy tam jadą. Pasjonuje mnie, jak to niewielkie, bardzo podzielone społeczeństwo jest w stanie sprawnie co rok przyjąć i w jakiś sposób „wchłonąć” 200-250 tysięcy imigrantów. Kanada ma gigantyczne terytorium, ale tak naprawdę zamieszkały jest tylko niewielki pas na południu kraju. Jak oni dają radę co rok być przygotowanym na kolejne setki tysięcy imigrantów? W ciągu pięciu lat do Kanady może przyjechać nawet milion ludzi, a w ciągu następnych pięciu kolejny milion. Zaś u nas mamy problem, rozgrywa się niemal narodowa tragedia bo mamy do przyjęcia kilka tysięcy uciekinierów wojennych. A cóż to jest 7 czy 10 tysięcy uchodźców, nawet ich nie zauważymy. Państwo się nie rozpadnie, a oni w większości i tak wyjadą do Niemiec po jakimś czasie. To jest myślenie szalenie ksenofobiczne. Bo nie będą Polakami, bo włożą chustę… no i co? Nie trzeba uchodźców, by widzieć w Polsce na ulicach kobiety w chustach. Kilka tysięcy uchodźców w Polsce to maleńka kropelka, której w ogóle nie zauważymy. Oczywiście robi się z tego problem polityczny, zamiast pomóc tym ludziom i już. Moim zdaniem to byłoby także elegancko i fair w stosunku do Unii, z której bierzemy mnóstwo pieniędzy. Kraj podobno jest w ruinie, ale jak popatrzymy jak wygląda Polska dzisiaj, ile się buduje, jak wygląda Polska wieś - jesteśmy winni solidarność tej Unii, dzięki której to mamy. Jestem zażenowana jak słyszę dyskusje na temat uchodźców.
Czy w pracy na Uczelni nie odczuwa Pani czasem pewnej rutyny, ze względu np. na uczenie rok w rok tych samych przedmiotów?
Tak, oczywiście. Choć staram się z nią walczyć, jak wszyscy. Kiedyś miałam np. 4 grupy z socjologii kultury. Prowadziłyśmy te zajęcia z Profesor Ewą Michną i przy drugiej, trzeciej grupie to już robiło się dość problematycznie. Starałam się nawet robić tak, żebyśmy nie szli tym samym rytmem, czyli żeby były różne lektury dla różnych grup. To jest problem rutyny i myślę, że każdy sobie jakoś z tym radzi - bo jak sobie nie radzi to znienawidzi tę robotę. A sposoby są różne np. niedawno nie miałam zajęć bo były różne wolne dni to w zasadzie nie wstawałam od biurka, napisałam tekst, prawie 45 stron. I to jest jakiś rodzaj odskoczni. Ale jak znowu za dużo nad tekstem siedzę to myślę, że poszłabym prowadzić zajęcia. Ja lubię prowadzić zajęcia! Lubię mieć kontakt ze studentami. Lubię prowadzić ćwiczenia, ponieważ mogę z nimi rozmawiać i widzę jak młodzi ludzie się zmieniają. Te zmiany widać bardzo: studenci na pierwszym roku, a studenci na II SUM-ie to inni ludzie. Mam teraz na pierwszym roku dwie grupy i w jednej grupie są dwie osoby z Krakowa, a w drugiej grupie chyba jedna. Bardzo dobrze widać, jak ci, którzy są spoza Krakowa tak bardzo niepewnie jeszcze stąpają. Jak się wielu rzeczy obawiają, bo wszystko dla nich jest nowe. Nieważne skąd pochodzą, obecnie wszyscy mają Internet, wszyscy mają telefon, wszyscy wiedzą o świecie wszystko. Ale jak już się znajdują w nowej rzeczywistości, realnej rzeczywistości, a nie w wirtualnym świecie to się trochę gubią. Nawet sposób ubierania po dwóch, trzech latach jest zupełnie inny. Ta młodzież, która przychodzi i wchodzi w grupę studencką, to materiał, który bardzo łatwo się kształtuje, przede wszystkim sami się zmieniają. Dla ludzi spoza Krakowa to jest duży przeskok. Przyjeżdżają do nowego miasta, do nowego środowiska i zostają sami - trzeba sobie kupić coś na śniadanie, wyprać skarpetki czy sweter, myśleć samemu o wszystkim. Nagle babcia, mama, ojciec, brat, wszyscy zniknęli, jesteśmy sami. No i to bardzo szybko uczy życia.
Jak odnajduje się Pani w pracy promotora?
(Śmiech) Studenci dzielą się na dwie części - na tych, którzy chcą napisać i piszą pracę i tych, którzy uważają, że zawsze mają na to czas… Przede wszystkim uważam, że na seminarium nie powinno być więcej niż 5 osób. Ja poważnie traktuję seminarzystów, czytam wszystkie prace i czytam wszystkie, czasem naprawdę „wypociny”. To zabiera niesamowicie dużo pracy i niesamowicie dużo czasu. Jak się ma ośmiu seminarzystów na studiach stacjonarnych i dwunastu na niestacjonarnych, a jeszcze są tzw. „spadowi” , tacy nawet sprzed 3 lat… wtedy daje to 20 osób. To jest naprawdę mordęga. Uważam też, że trzymam zbyt małą dyscyplinę pracy wśród moich magistrantów i postanowiłam, że w tym roku będę bardziej konsekwentna. Bo jeżeli by było tak, że bezwzględnie egzekwuję pewne etapy, które im zapowiadam, to może nie byłoby różnych problemów. Na początku wszyscy deklarują, że będą bronić się w czerwcu-lipcu. A rzeczywistość jest taka, że w czerwcu i lipcu jest 20% obron, we wrześniu następne 5%, a wszyscy pozostali bronią się do końca października, a im później tym lepiej. To jest problem, ale już postanowiłam, że w tym roku będzie u mnie żelazna egzekucja terminów, które im narzuciłam - i o których mówię na pierwszych zajęciach.
Ale lubi Pani być promotorem?
Fajnie jest być promotorem gdy widać, że młody człowiek pisze o czymś co go interesuje. Szuka, szpera. Jeśli zaś pisze, bo musi mieć magisterium to już inny przypadek. Ja jestem wśród tych promotorów, którzy nie dopuszczają niektórych osób i prac do obrony ale też, którzy „ulewają”. W mojej „karierze promotorskiej” wydaje mi się, że oblaliśmy 4-5 moich magistrantów. Przykład sprzed kilku lat. Dostałam studentkę po urlopie z tzw. „dobrodziejstwem inwentarza”, czyli z gotowym tematem i zaliczonym pierwszym semestrem seminarium, pisała o powojennych migracjach ze wschodu na Ziemie Zachodnie. I to był po prostu dramat. Dziewczyna opowiadała na obronie takie bzdury, że komisja patrzyła na siebie z niedowierzaniem. Przewodniczącą była wówczas Pani Profesor Halina Florkowska i zadała tzw. ratunkowe pytanie (które czasem, jak w tym przypadku, może być pognębiające): „proszę mi powiedzieć na jakich rzekach przebiega zachodnia granica Polski?”. I dziewczyna mówi że nie wie, nie pamięta. Ja byłam w stanie tylko zapytać skąd pochodzi? Okazało się, że z Opola. No… są pewne granice, które nie mogą być przekroczone. Ona dwa razy nie zdała, dwa razy oblała egzamin magisterski. Zawsze grają tutaj rolę różne czynniki, student studentowi nierówny.
To tak pytanie a propos - co Pani najbardziej ceni u studentów?
Taką świeżość. Teraz na przykład mam te dwie grupy z socjologii - Profesor Ewa Michna prowadzi wykład a ja ćwiczenia. I to są ludzie, których jeżeli zainteresuje temat, to oni go chłoną (choć połowy on nie interesuje). To jest fajne, stąd się bierze dla mnie radość prowadzenia zajęć, na którym mogę porozmawiać ze studentami nie tylko na temat zadanych tekstów. Na wykładzie staje się, mówi, cos pokaże i koniec, przyjdzie 10 osób albo 65. Kiedyś prowadziłam wykład na 180 osób - dla mnie to było straszne. W zasadzie nie wiedziałam do kogo mówię i czy ktokolwiek słucha. Ale też po latach praktyki słyszy się każdy głos z końca sali. Ma się już tak wyczulone ucho, że można namierzyć: „tamta Pani w niebieskiej bluzeczce i ten Pan w zielonym swetrze, bardzo proszę wyjść, bo to was nie interesuje”. I jak wiecie egzekwuję to bezwzględnie.
Jak się ma do czynienia z młodymi ludźmi to się ma do czynienia z całym przekrojem społeczeństwa. Oni wnoszą coś nowego i czasem tak potwornie mnie potrafią zaskoczyć, że po prostu nie wiem co powiedzieć. Widzę czasem jakby przepaść, nie przepaść w wiedzy, ale w innym spojrzeniu na świat. Spytałam się niedawno w pewnej grupie kto to jest autorytet bez władzy, milczenie więc podaję przykład, ksiądz Boniecki. Cisza. Mówię, może ks. Profesor Tischner. Cisza, nikt się nie odzywa. Myślę sobie: może nie wiedzą, może nie znają. Pytam więc o ich propozycje, kto według nich jest autorytetem bez władzy. A oni na to: np. celebryci! Chyba daleka droga edukacyjna przed tymi młodymi ludźmi (śmiech). Ale przykro mi i ja się pytam - gdzie jest szkoła? Gdzie jest szkoła, która ma uczyć. Uczy tego jak zdać maturę, ale nie uczy ludzi. Niedawno rozmawiałam z panem Profesorem Lencznarowiczem, o tym jak studenci potwornie się boją historii. Mieli z nim ćwiczenia przed zajęciami ze mną, w związku z czym na moje ćwiczenia nie przygotowali się. Okazało się, ze obie strony maja problem. Janek stwierdził, że jest mu żal tych młodych ludzi, ponieważ oni nie umieją się uczyć i trzeba ich tego nauczyć. Trochę późno, ale trzeba. To nie jest tak, że my jesteśmy „studentożernymi” prowadzącymi - nie! Tylko, że współpraca i chęć muszą być po obu stronach, bo inaczej nic nie osiągniemy. Po prostu ręce opadną i odpuścimy. Ale generalnie uważam, że młodzi ludzie są otwarci i mają jeszcze dużo miejsca w głowie, i gdy tylko będą chcieli to szybko nadrobią wszelkie zaległości. Muszą tylko chcieć i popracować. I kolejna kwestia. To nie może być tak, że są zajęcia, a ktoś odpowiada na smsa, czasem wydaje się, że telefon rządzi studentami a nie jest ich narzędziem. To przyzwyczajenia dla mnie absolutnie nie do przyjęcia, i jak też wiecie z praktyki, tępię je bezwzględnie. Wg mnie brakuje w takich przypadkach wzajemnego szacunku i takiej zwykłej „kindersztuby”. Brak wyczucia co wypada, a czego jednak nie wypada. Ja na przykład nie lubię także jak ktoś je na moich zajęciach. Nie wyobrażam sobie u nas w szkole (choć to oczywiście było sto lat temu), czy u mnie na studiach by ktoś przyniósł choćby coś do picia. Teraz przechodzę, a tu wszyscy jedzą - mówię więc, że koniec przerwy i chowamy jedzenie. Ale to jest fajne, że najczęściej młodym ludziom wystarczy powiedzieć. Oni czasem o tych rzeczach naprawdę po prostu nie wiedzą. Dlatego też byłam jedną z osób mocno wspierającym zajęcia pt. Kodeks uniwersytecki dla I roku licencjatu. Tam się mówi właśnie o takich rzeczach - jak się ubrać na zajęcia, co można, a czego nie można, jak napisać maila do prowadzącego, nie zaczynając od: „Witam Panią Martę”, bo to jest Uniwersytet, szanujmy te 650 lat. Niech studenci wiedzą, jak się ubrać na wykład - a wychodząc z budynku niech sobie biegają z odsłoniętymi torsami i w krótkich spodniach nie do końca zakrywających pupę, to nas nie interesuje (choć kiedyś student uniwersytetu miał się zachowywać „godnie” wszędzie). Ktoś ma makijaż, w porządku - ale nie wypada przyjść w makijażu wieczorowym na ósmą rano, na zajęcia. Tak się nie robi, bo ciągle są pewne zasady, które w tym Uniwersytecie obowiązują. Bardzo się cieszę z tych zajęć, a ten młody doktor, który je prowadzi, robi to z dużą kulturą.
Jak się Pani pracuje w Instytucie i czy zdecydowałaby się Pani na inną karierę gdyby mogła jeszcze raz wybrać?
Zdecydowanie sprzątaczka, no szefowa sprzątaczek, to moje niespełnione powołanie, chyba. A co do Instytutu, uważam, że jest on na tle innych naprawdę świetny. Nie mamy problemów interpersonalnych, jest super sekretariat, a to jest bardzo ważne w relacjach zarówno z pracownikami, jak i ze studentami. Bardzo fajni ludzie pracują w naszym Instytucie, którzy chyba się po prostu lubią. Atmosferę naszego Instytutu widać np. na posiedzeniach Rady Wydziału. Nasz Instytut nie jest mały, jest u nas ponad 30 osób, bardzo różnych, a naukowcy to mocne osobowości. Na Radzie Wydziału nigdy nie mamy problemów między sobą, w innych instytutach po prostu się ścierają na forum publicznym. My spoglądamy na to i tylko się uśmiechamy.
Naprawdę tu się bardzo miło pracuje i myślę, że wielu by nam zazdrościło, gdyby wiedziało jak jest u nas. I to nie jest na pokaz. Jest wśród nas wzajemne zrozumienie, wiadomo, że jak ktoś czegoś potrzebuje to się mu pomaga, czy chodzi o zastępstwo, czy o cokolwiek innego. Wszyscy przychodzą tutaj z chęcią i sądzę, że studenci też to trochę czują. Nie ma wielkiej rywalizacji między prowadzącymi, jest łagodnie - i my jesteśmy łagodni wobec studentów (choć dla niektórych nie powinniśmy być). Zawsze powtarzam studentom jak na coś narzekają, spytajcie kolegów czy koleżanki na prawie jak tam wyglądają relacje student- administracja czy student - prowadzący zajęcia, wtedy na pewno będziecie dodatkowo zadowoleni, że studiujecie w tym Instytucie.
Dziękuję za rozmowę
Wywiad przeprowadził Przemysław Winzer
Podobno Hilary Clinton jest antypolska, nie chciała bym żeby wygrała wybory, ale nie o tym chciałam pisać. Fascynuje mnie ta tania wycieczka do RPA i do Namibii.
OdpowiedzUsuńPrzeciętnego człowieka nie stać w dzisiejszych czasach na wyjazd z biurem podróży, dlatego zaczynam planować wyjazd na własną rękę i zwiedzać najtaniej jak się da. Szukam informacji, jednak nie jest łatwo zdobyć wskazówek. Dziękuję bardzo za ten artykuł. Dał mi trochę inspiracji. W języku polskim nie powstało wiele stron o Afryce, niestety, tam nie jeździ aż tak dużo Polaków.
Znalazłam wzmiankę o safari w Suazi. Jest to teraz moje absolutne marzenie. Wygląda na to że jest tam bardzo tanio, jedynie dojazd będzie mnie kosztował.
Wymarzona wycieczka