Gdzie są centrzy z tamtych lat?
Koszykówka jest tym wycinkiem świata sportu gdzie Europa i
Stany Zjednoczone doskonale się przenikają. Proces ten, obserwowany od wielu
lat, działa z korzyścią dla obu stron. Amerykanie ściągani masowo do każdego
zakątka Starego Kontynentu gdzie gra się pomarańczową piłką,
od zawsze stanowią o sile zarówno najlepszych klubów Euroligi, jak i tych
bardziej prowincjonalnych, chociażby z Tarnobrzegu. Sporo czasu minęło też
odkąd w drugiej połowie lat 80. Europejczycy zaczęli odgrywać coraz bardziej
znaczącą rolę w zespołach ligi NBA. Zdążyli już zgarnąć de facto wszystkie prestiżowe wyróżnienia indywidualne, byli
liderami drużyn sięgających po mistrzostwo. Takie nazwiska jak Nowitzki,
Parker, Gasol kojarzy każdy, nawet niezbyt
interesujący się bieżącymi wydarzeniami na parkietach NBA.
O statusie prawdziwej gwiazdy NBA marzyć może każdy, garstka zostaje gwiazdami. Cała reszta musi szukać swojego miejsca, by nie wypaść z tej wartej miliony dolarów zabawy. Ciekawą niszę stanowią w tym pochodzący z Europy zawodnicy na pozycji centra. Jest to interesujące tym bardziej, biorąc pod uwagę fakt, jak mocno ewoluuje funkcja środkowych na boisku. Rzecz, wydawać by się mogło, oczywista, że w koszykówce liczą się przede wszystkim centymetry, a pod koszem także i kilogramy wcale nie jest już tak bezsporna. Coraz bardziej w zapomnienie odchodzą czasy potężnych dominatorów lat 80. i 90. (także tych z Europy jak Divac czy Sabonis ) budzących strach przeciwnika nie tylko budową ciała, ale i doskonałą przy takich warunkach fizycznych techniką i zwrotnością. Potrafiący wykręcać szokujące wręcz statystyki David Robinson, artysta gry tyłem do kosza Hakeem Olajuwon, ostatni z wielkich „wielkich” Shaquille O'Neal, itd. Zupełnie zamierzchłą przeszłością jest okres tzw. starej koszykówki , z której jeśli kogoś pamiętamy to legendy grające jako...centrzy.
David Robinson, Hakeem Olajuwon, Shaquille O'Neil |
Nowoczesną koszykówkę opanowuje small ball, czyli taktyka oparta na przyspieszaniu gry w znacznej
mierze poprzez obniżenie składu i ograniczenie zadań ofensywnych środkowego.
Gra jest ciekawa, dynamiczna, ale czy czegoś jej nie brakuje? Bez wątpienia
starcia pod koszem gigantów reprezentujących ogromną siłę i solidne gabaryty
miały swój urok. Small ball stanowi
konsekwencje deficytu wybitnych środkowych i zakończenie pewnej ery, do której
wydaję się już nie być powrotu. Najlepiej świadczy o tym fakt usunięcia
głosowania dla kibiców na najlepszych centrów do All Star Game. Włączeni oni zostali do jednej kategorii wraz ze
skrzydłowymi.
Również w akademickiej lidze NCAA drużyn preferujących grę przez wysokich jest jak na lekarstwo. Odbija się to na drafcie. Zwłaszcza ostatnie cztery nabory to prawdziwa posucha jeśli chodzi o środkowych, którzy wybijaliby się ponad przeciętność. Centrzy są niezwykle pożądani, wobec czego ci najlepiej rokujący trafiają do ekip wybierających z wysokimi numerami. Więcej niż złotych strzałów w rodzaju Dwighta Howarda, Brooka Lopeza jest jednak fatalnych pomyłek w osobach np. Hasheema Thabeeta czy Kwame Browna, do dziś wypominanego wybierającemu go do Wizards Michaelowi Jordanowi. Wielcy faceci są w cenie i to dosłownie. Wspomniany brak wartościowych zawodników na pozycji nr 5 skutkuje koniecznością sowitego wynagradzania tych choć trochę się wyróżniających.
Marc Gasol |
Co zatem robią w tym całym zamieszaniu europejscy środkowi?
Z powodzeniem stawiają czoła rzeczywistości NBA, czy zasilają armię bezbarwnych
wielkoludów? Choć generalizowanie bywa niebezpieczne, to trwający właśnie sezon
pokazuje, że bez centrów pochodzących ze Starego Kontynentu Liga byłaby po
prostu uboższa. Dziś, wobec swego rodzaju degradacji pozycji centra okazuje
się, że europejski background
połączony z przystosowaniem do realiów NBA, bywa sporym atutem. Nie trzeba
bowiem być drugim Shaqiem by zyskać szacunek ekspertów i uwielbienie fanów.
Wystarczy tylko i aż jak najlepiej gospodarować swoimi atutami. Reszta często
przychodzi sama. Szczególnie w obronie kilku europejskich kolosów pokazuję najwyższą
klasę. Są głównymi postaciami najlepszych defensyw ligi i kandydatami do
nagrody Defesive Player Of The Year.
Bez gigantycznej, często niewidocznej w statystykach pracy Marca Gasola pod
własnym koszem, Memphis Grizzlies nie potrafiliby zamykać rywali często na poziomie 70 zdobytych punktów. Hiszpan dodaje
do tego zaskakująco dużą liczbę asyst i grę tyłem do kosza w świetnym stylu.
Również Francuz Joakim Noah, znany przede z zbiórek i bloków, w tym sezonie ze
względu na kontuzję lidera Chicago Bulls, Derricka Rose, – dostał więcej zadań
ofensywnych, zdobywając niejako przy okazji nawet triple-double. Objawieniem ubiegłorocznego i aktualnych rozgrywek
uznani zostali centrzy o bałkańskim pochodzeniu, Czarnogórcy Nikola Pekovic i
Nikola Vucevic. Trochę przyciężki na pierwszy rzut oka Pekovic, wcześniej
głęboki rezerwowy w Timbervolves, zupełnie zaskoczył twardą i skuteczną walką
na obu tablicach. Vucevic – ofiara wymiany z udziałem Dwighta Howarda, zastąpił
go w Orlando Magic i ku radości wszystkich fanów Magików prezentuje liczbę
zbiórek na poziomie samego Dwighta, a także w ataku zapowiada spory potencjał.
Jest jeszcze pierwszoroczniak Jonas Valanciunas. Występujący w Toronto Raptors
Litwin popełnia na razie trochę błędów typowych dla koszykarzy przestawiających
się na grę w NBA. Valanciunas przy dużych, jak na swój bardzo młody wiek
umiejętnościach posiada warunki fizyczne i styl gry wprost stworzone do
dzisiejszej NBA. Nie należy zapominać o Marcinie Gortacie. Bieżący sezon był
dla Polaka wyjątkowo trudny i podobnie jak Suns znacząco obniżył on loty. W
latach ubiegłych Gortat zdobył uznanie w lidze jako twardy obrońca. Przy
umiejętnym wykorzystaniu przez rozgrywającego, nasz jedynak w NBA jest w stanie
także pod koszem przeciwnika stanowić poważne zagrożenie dla rywali.
Chociaż czasy dominacji prawdziwych gigantów minęły, to w NBA wciąż jest sporo miejsca dla rosłych koszykarskich atletów. Dobry center nawet gdzieś na drugim planie, niewidoczny w highlightach i tak podniesie poziom swojej drużyny. Europejski desant przynosi do Stanów Zjednoczonych też statystów, nad którymi lubią polatać Blake Griffin czy LeBron James, ale prawdziwi twardziele, mierzący grubo ponad dwa metry wzrostu i ważący sto kilogramów wagi, zawsze będą ważną i barwną częścią koszykówki w najlepszym wydaniu.
Chociaż czasy dominacji prawdziwych gigantów minęły, to w NBA wciąż jest sporo miejsca dla rosłych koszykarskich atletów. Dobry center nawet gdzieś na drugim planie, niewidoczny w highlightach i tak podniesie poziom swojej drużyny. Europejski desant przynosi do Stanów Zjednoczonych też statystów, nad którymi lubią polatać Blake Griffin czy LeBron James, ale prawdziwi twardziele, mierzący grubo ponad dwa metry wzrostu i ważący sto kilogramów wagi, zawsze będą ważną i barwną częścią koszykówki w najlepszym wydaniu.
Maciej Głaczyński
Komentarze
Prześlij komentarz