W obronie Trumpa



Drugim tekstem opublikowanym na naszym blogu z okazji Nocy Wyborczej będzie artykuł o Donaldzie Trumpie, jego elektoracie i tym jak ta kandydatura wpisuje się w światowe tendencje autorstwa Michała Szewczuka.


                    Lada dzień dowiemy się kto zostanie 45. prezydentem USA. Wybory będą „uwieńczeniem” brutalnej kampanii wyborczej w której obie strony nie szczędziły sobie mocnych ciosów. Jak to w polityce. Mimo wszystko drażniąca jest niesymetryczna narracja, która obiegła cały świat właściwie od prawyborów w obu partiach. Elita polityczna i media głównego nurtu w najlepsze wyśmiewają i piętnują Donalda Trumpa i jego elektorat. Zapominają jednak, że same przyczyniły się do ich stworzenia.

            Czasy są ciężkie. Nawet kraj o którym przywykliśmy mówić jako o „supermocarstwie” ma w nadmiarze problemów związanych z nielegalną imigracją, ekspansją terroryzmu czy rzeszą ludzi, którzy wciąż nie mogą się odnaleźć po kryzysie gospodarczym. Ta grupa została niejako zapomniana. Ci młodsi, wykształceni, oburzeni, stali się elektoratem Berniego Sandersa. Trump z otwartymi ramionami przyjął (głównie) białych, konserwatywnych Amerykanów w różnych grupach wiekowych, których pociąga obietnica prostych rozwiązań. I nie należy im się dziwić. Jest to grupa, która w pewien sposób może czuć się napiętnowana etykietką „prowincjuszy”, kneblowana polityczną poprawnością i zagubiona w światowym systemie polityczno-ekonomicznym. Systemie pełnym niejasnych układów i zależności, z politykami i „banksterami”, którzy po kolejnych aferach spadają na cztery łapy. Coraz gorzej ma się także klasa średnia, zagrożona utratą wpływów i dochodów. I oto pojawia się Donald J. Trump, który w biało-czarny sposób obiecuje im lepszą Amerykę, „znów wielką”, obiecuje im posady, pensje i bezpieczeństwo.

Nie ma co kryć – kandydatura miliardera to wielki obsceniczny gest w stronę Waszyngtonu, być może trochę rozpaczliwy. „Zapomnieliście o nas, a nas jest coraz więcej, teraz się nas bójcie!” – zdają się mówić wyborcy kandydata Republikanów. Senatorowie i kongresmeni mają za swoje, bowiem, używając terminu z naszego podwórka, „państwo nie zdało egzaminu”. Politycy stali się odrealnieni, oddalili się od prostego wyborcy, a ten przez kolejne kadencje się radykalizował. Ci „zapomniani” mają teraz swojego Trumpa, któremu sondaże nie odbierają szans na zwycięstwo. Niektórym w Waszyngtonie uśmieszki politowania musiały ustąpić grymasowi przerażenia. No ale cóż, to oni stworzyli potwora – „Trumpensteina”. I sami będą się musieli z nim uporać.

            Nie należy też zapominać, że spore poparcie miliardera z Nowego Jorku wpisuje się w nastroje, które ostatnio czuć na całym Zachodzie, może nawet na całym świecie. Zagrożenie terroryzmem, kryzys związany z uchodźcami i samozadowolenie establishmentu pcha wyborców w ramiona kandydatów o często sloganowej i populistycznej retoryce. Stąd wzrosty poparcia Marine Le Pen we Francji, Alternatywy dla Niemiec czy dobry wynik Norberta Hofera w wyborach prezydenckich w Austrii. „Stare demokracje” w Europie muszą liczyć się z możliwością, że uliczni trybuni staną się znaczącą siłą polityczną. A wtedy warto będzie mieć ich po swojej stronie. Wpisują się w to nie tylko przykłady zza zachodniej granicy. Taki choćby Rodrigo Duterte, obecny prezydent Filipin, to temat na osobną rozprawę. Dość powiedzieć, że sam porównał siebie do Hitlera, ku przerażeniu politycznych komentatorów.

            Wracając do Trumpa, należą mu się słowa uznania. Bo jemu kłody pod nogi kładziono od początku, zacząwszy od politycznych przeciwników i niechętnych mediów, na członkach własnej partii kończąc. Ale on poradził sobie z przeszkodami nader zgrabnie, eliminując po drodze polityków o sporym doświadczeniu, którzy nabrali przez lata politycznej ogłady, nauczyli się PR-owych sztuczek i napatrzyli na meandry polityki prowadzonej w kongresowych kuluarach. Ale to nie oni teraz rywalizują z Clinton. Cóż, mieli czas i możliwości, żeby to wszystko zrobić lepiej. Oczywiście nadużyciem byłoby stwierdzenie, że kandydatura Trumpa to wskrzeszenie zakurzonego mitu o American Dream. Budował swoje polityczne zaplecze od jakiegoś czasu, miał też na tyle dużo pieniędzy, żeby pobawić się w polityka. Ot, taki kaprys, który przerodził się w poważną grę na amerykańskiej szachownicy. Politycznych wyjadaczy pokonał starzejący się, nieokrzesany bogacz o niewyparzonym języku.

            Na koniec, nie umiem się oprzeć wrażeniu, że ci wszyscy, którzy wieszczą koniec demokracji po ewentualnym zwycięstwie Trumpa jakoś mało wierzą w ideały społeczeństwa amerykańskiego. Zrozumiałe jest, że w krajach, które ciągle nie umieją ustabilizować rządów w „zachodnim stylu”, jeden człowiek może pchnąć na inne tory całą państwową politykę, rujnując lata mozolnej demokratyzacji. Ale grożenie „putinizacją” kraju, w którym ten system rządów jest zakorzeniony od ponad 200 lat to lekka przesada. Nawet jeśli Trump ma sporo głupich pomysłów, to nie wszystkie byłby w stanie zrealizować, ma też sztab doradców którzy dość szybko powinni mu wybić z głowy rewolucyjne idee. Poza tym jest kongres, sądy, legislatury stanowe i mnóstwo piewców i beneficjentów demokracji od najniższego szczebla lokalnych władz po Sąd Najwyższy.

Wydaje się więc, że demokracja w Stanach Zjednoczonych ma się dobrze, czego nie można powiedzieć o obu partiach, które chyba trzeba odrobinę „przewietrzyć”. Republikanie w ogóle mają dziś problem z samodefiniowaniem, a tegoroczne kandydatury prawyborów każą przypuszczać, że w politycznym światku brakuje charyzmatycznych liderów. Takich, którzy pociągnęliby za sobą tłumy, unikając jednak populizmu i z zachowaniem standardów klasy politycznej.

Podsumowując, wbrew temu, co można by pomyśleć, Donald Trump nie pojawił się znikąd. Głosują na niego „prawdziwi” ludzie, niezagospodarowany, ignorowany przez elity elektorat. Gdy więc widzę kolejne memy i filmiki wyśmiewające miliardera i „rednecków”, którzy na niego zagłosują, mam ochotę za Gogolem zakrzyknąć: „Z czego się śmiejecie? z siebie samych się śmiejecie!”.

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

What is this shit, really?

American History F: Gangi Nowego Jorku i rzeczywistość irlandzkiego imigranta