Wojna w rytmie chill jazzu - wywiad z dr hab. Łukaszem Kamieńskim

Wywiad Przemysława Winzera z dr hab. Łukaszem Kamieńskim

- PW: Ulubiony prezydent USA?
- ŁK: Z bardziej współczesnych powiedziałbym, że George W. Bush. Bez Busha byłoby nudno dla kogoś, kto zajmuje się wojną.
 
- Kto będzie kolejnym prezydentem USA?
- Obawiałem się, że…, ale mam jednak nadzieję…
 
- Ulubiony premier Kanady?
- Nie wiem wiele o Kanadzie. Ale niech będzie obecny premier, Justin Trudeau.
 
- Ulubiony film, książka?
- Nie mam. To by oznaczało, że zachwycałbym się tylko jedną książką lub jednym filmem. Bogactwo świata kultury i nauki jest tak duże, że bałbym się takiego zaszufladkowania.
 
- Ulubiony wykonawca muzyczny?
- Ostatnio jestem na etapie chill jazzu. Przedtem był jazz, jeszcze wcześniej była muzyka klasyczna. W międzyczasie delikatny rock. Długo fascynował mnie R.E.M. To zależy od kontekstu, to zależy od okresu życia. Są takie etapy, kiedy nie słucham zbyt wiele. Ale bywały takie okresy, kiedy mogłem pisać tylko i wyłącznie, słuchając na przykład Carminy Burany Orffa albo symfonii Beethovena lub Mahlera. Na pewno nie agresywna muzyka, heavy metal odpada.
 

- Ulubiona potrawa?
- Uwielbiam pizzę, ryby, czasami curry, raczej lekką kuchnię.
 
- Wymarzony zawód?
- Neurobiolog. Gdybym jeszcze raz miał podejmować decyzję o wyborze kierunku studiów, to poszedłbym w stronę bioinżynierii, neurobiologii, genetyki. Ale z zupełnie innej strony - zawód, który być może uczyniłby mnie szczęśliwszym człowiekiem to ogrodnik. Zero stresów. Zero deadlinów. Czerpiesz satysfakcję z prostej, ludzkiej pracy. Oczywiście idealizuję, to upiększony i pewnie niewiele mający wspólnego z rzeczywistością obraz ogrodnika…
 
- Wymarzone miejsce zamieszkania?
- Kocham Londyn, chociaż kiedyś za nim bynajmniej nie przepadałem. Ale dobrze czułbym się w śródziemnomorskim małym miasteczku gdzieś w Portugalii, Włoszech…
 
- Ulubione miejsce w Krakowie?
- Mam sentyment do Kazimierza, ponieważ tam się wychowałem. Lubię tam czasami wracać, przechadzać się, chociaż to nie jest ten sam Kazimierz, jaki był w latach 80-tych. Wtedy był straszno-brudno-tajemniczy. A teraz jest rozrywkowo-brudno-mniej tajemniczy. Poza tym Ogród Botaniczny jest bardzo fajnym miejscem na relaks. Kiedyś tam pracowałem, to znaczy dużo czytywałem.
 
- Ulubiona bajka z dzieciństwa?
- Reksio. Z drugiej strony mogę powiedzieć o bajce, której nie polecałbym - Muminki były okropne. To było dla mnie traumatyczne i nadal pozostaje.
 
- Na co wydałby Pan milion dolarów?
- Na spokojne życie, na podróże, na parę dobrych książek.
 
- Motto życiowe?
- Nie mam. Uważałbym to za zbytnią schematyczność. Ale gdybym musiał, to może słynne powiedzenie humanistów: „nic, co ludzkie, nie jest mi obce”…
 
- Ulubiony narkotyk?
- Teoretycznie? LSD. Praktycznie? …Alkohol
 
- Ulubiony konflikt zbrojny?

- Wojna peloponeska. Nie mam na myśli tylko i wyłącznie samego konfliktu jako wydarzenia historycznego, ale historiografię. Wielkie bogactwo i przenikliwość analizy i ujęcia wojny, którą zostawił nam Tukidydes. Są takie dzieła, które są ponadczasowe. Zmienia się kontekst, ale istota, dotycząca w gruncie rzeczy ludzkiego aspektu - człowieczeństwa - wydaje się niezmienna.



Skąd Pan pochodzi? 

Jestem Krakusem. Wychowałem się na Kazimierzu, potem przeniosłem na Podgórze. Dobrze się tu czuję, z wyjątkiem smogu. 

Proszę opowiedzieć, jak wyglądało Pana życie studenckie? 

Studiowałem nauki polityczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Byłem rocznikiem eksperymentalnym, wybraliśmy stosunki międzynarodowe jako specjalizację. To był pierwszy rok, kiedy stosunki międzynarodowe pojawiły się na UJ. Z dzisiejszej perspektywy, mogę powiedzieć, że to pewnie była wielka improwizacja ze strony prowadzących. Tworzenie kursów, przygotowywanie się do nich na bieżąco, opracowanie programu bez większego zaplecza ani tradycji. Kierunek ten był taką „zlepką” nauk politycznych, historii (bardzo dużo historii), prawa, ekonomii. W gruncie rzeczy, oceniając na bazie mojego późniejszego doświadczenia, to nie były jeszcze obecne, typowe stosunki międzynarodowe. Były bardzo wielostronne, wieloaspektowe. Ale najważniejsze było chyba to, że miałem bardzo fajnych ludzi na roku. A było nas dużo, ponad sto osób. Z tym okresem mam najlepsze wspomnienia, jeśli chodzi o życie towarzysko-studenckie.
 
Ma Pan jakieś ciekawe historie, anegdoty z tych czasów?

Anegdoty… (śmiech)

Ucieczki przed policją?

No… (śmiech)

Czyli coś było...

Byliśmy rokiem, który postanowił reaktywować tradycję Balu Politologa. Dawniej podobno organizowano go, potem tradycja ta została zarzucona i nasz rocznik - nie wiem, jak to się stało - postanowił go wznowić. Byłem w komitecie organizacyjnym. Piękna sala, gdzieś w Nowej Hucie, bardzo dużo rzeczy sami przygotowywaliśmy. Zadziwiające było to, jak wielu prowadzących się na nim pojawiło. Wtedy niemal cała kadra zaszczyciła nas swoją obecnością, bal wyjątkowo się udał. Nie powiem, że nie bez udziału alkoholu. Pamiętam później siebie na zmywaku, trzeba było uporządkować salę. Poraniliśmy się rozbitymi szklankami, chyba po piwie. Nad ranem… teraz nie mogę sobie dokładnie przypomnieć lokalizacji tego miejsca, w każdym bądź razie, przed tym budynkiem stał czołg-pomnik. Towarzystwo organizatorów imprezy, opuszczając ją nad ranem, musiało, oczywiście, dosiąść tego czołgu. Niestety nie mamy zdjęć. Inna imprezka na Zakrzówku. Złapała nas ulewa, padał ogromny grad. I delikatnie podchmielone towarzystwo łapało ten grad do butelek po winie, ale był zbyt duży i nie mieścił się. Próba zrobienia sobie drinków z lodem gradowym nie do końca wyszła…. Potem wracaliśmy tramwajem do centrum na kolejną imprezę w akademiku na Śliskiej, ale ta już była dosyć nieokiełznana.

Czyli udzielał się Pan towarzysko.

 
Bardzo. Zwykle w czwartki, a w piątki było wychowanie fizyczne – średnia forma….
 

Miał Pan swoje ulubione miejsca w Krakowie, gdzie Pan bywał? Ulubiona knajpa?
 

To za dużo powiedziane, że ja bywałem, ale gdzie bywał nasz rok i tam można było się spotkać. Tylko te knajpy już nie istnieją. Pauza, Pod Psem, też na Floriańskiej była taka zapyziała, okropna knajpa, ale…

„Jak dobrze nam się tam siedziało”?

Tam się akurat lokowało towarzystwo, więc jeśli się chciało kogoś z roku spotkać, to trzeba było tam pójść. Jaka to była knajpa? Kurczę, może sobie przypomnę. Muszę zapytać znajomych. 

Musiały tam być dobre imprezy, skoro Pan nawet nazwy miejsca nie pamięta.

Ale jak organizowano picie piwa na czas, no to…(śmiech). Rok był świetny! Oczywiście nie ma już teraz wielu kontaktów, utrzymuje się je z niewielką liczbą osób, ale bardzo miło wspominam czasy studenckie. Dobrze zgrany rok, bardzo zaangażowany, pomagający sobie nawzajem, częste imprezy zarówno w akademikach, jak i na zewnątrz, wspólne wyjazdy, fajni ludzie. Już wiem, przypomniałem sobie – lokal ten nazywał się „Nurt”.

Udzielał się Pan np. w ramach koła naukowego lub innych organizacji? 

Nie było wtedy takiego boomu na koła naukowe. To jeszcze nie te czasy. W Instytucie Nauk Politycznych koło naukowe politologów pewnie istniało, ale nie działało koło naukowe studentów stosunków międzynarodowych. Było potem tworzone, ale jakoś mnie to nie wciągnęło. Pod takim względem nie byłem zbyt aktywny, ale praktykowałem w Instytucie Studiów Strategicznych, gdzie zresztą większość z nas miała praktyki. Wtedy Instytut organizował świetne konferencje międzynarodowe. Zjeżdżała się na nie naprawdę duża, kilkudziesięcioosobowa śmietanka ekspertów. Uczestniczyłem w kilku takich konferencjach - albo kserując, albo asystując, albo - tego nie zapomnę do końca życia - nosząc logo Philipa Morrisa, który był sponsorem jednej z konferencji. Logo było duże, byłem za nie odpowiedzialny i na moje nieszczęście po jednym z bankietów, który miał miejsce chyba w hotelu… Pod Różą… musiałem odtransportować je do hotelu Chopin przy Rondzie Mogilskim, gdzie znajdowało się centrum konferencji. Pozostała grupa uczestników udała się do krakowskich pubów, by już mniej formalnie kontynuować bankiet, a ja, biedny, musiałem najpierw zawieźć to nieszczęsne logo do hotelu, a też chciałem się dołączyć…

…do kontynuowania bankietu.

…do rozmów i poznawania profesorów z zagranicy (śmiech). Logo odtransportowałem chyba jakimś autokarem, a potem w desperacji wracałem do centrum i szukałem konferencyjnego towarzystwa, chodząc od pubu do pubu. Bardzo wiele lokali zszedłem, zbierając sygnały „aha, tu byli, okej, tam ich widziano”. W końcu udało mi się ich namierzyć w Masce przy Teatrze Starym. Trwało to ponad godzinę, ale determinacja się opłaciła. W zasadzie podczas tej późniejszej imprezy poznałem swojego późniejszego mistrza w dyscyplinie, którą się zajmuję, Christophera Cokera, z którym wypiliśmy kilka dobrych kieliszeczków polskiej wódeczki – było to w 1997 roku. Mogę więc powiedzieć, że dzięki studiom, praktykom, Instytutowi Studiów Strategicznych, Philipowi Morrisowi i braku komórek moje losy potoczyły się tak a nie inaczej. Gdy w 2000 r. zacząłem studia w departamencie stosunków międzynarodowych LSE (London School of Economics and Political Science), Christopher Coker został moim supervisorem. Do dzisiaj jesteśmy dobrymi znajomymi, kilkakrotnie gościł u nas w Instytucie dając bardzo ciekawe wykłady. Może wkrótce uda się go zaprosić, na przyjazd do Krakowa nie trzeba Christophera specjalnie namawiać.

Jak Pan ocenia działalność Koła Naukowego Amerykanistyki?

Jestem zachwycony! Bezustannie pozostaję pod wielkim wrażeniem dynamiki, zaangażowania, aktywności, pomysłowości, a przede wszystkim wielkiej otwartości i zdolności organizatorskich. Rzecz jasna szanse i możliwości są znacznie większe niż dawniej, za moich czasów studenckich, ale też zapał i zdolność kontynuacji pokoleniowej jest chyba czymś kluczowym, co udaje się Kołu utrzymać. Bo zapewnienie dziedziczenia, utrzymania pewnych inicjatyw jest nie lada wyzwaniem. Są to też elementy wzmacniania więzi grupowych. W gruncie rzeczy studia nie polegają tylko na studiowaniu, ale na tym, co jest wokół głównego rytmu - pogłębianiu tematyki poprzez spotkania z ludźmi, dodatkowe imprezy i wydarzenia. Koła Naukowe i tego typu aktywności są świetną platformą do pogłębiania swoich pasji. Ogólnie rzecz biorąc, jestem zachwycony aktywnością kół naukowych. Miałem też okazję obserwować Koło Naukowe Bezpieczeństwa Narodowego, z którym także na pewnym etapie współpracowaliście, z którego również bije pasja, zaangażowanie i oddanie studentów. Profesjonalizm, przygotowywanie spotkań i imprez, płynność i swoboda posługiwania się mediami społecznościowymi, estetyka plakatów i stron internetowych. Wszystko to jest wielkim atutem, a z perspektywy Instytutu ogromnym zasobem i niezwykle cenną wartością, którą należy pielęgnować. Życzę Kołu wszystkiego najlepszego i deklaruję wsparcie.


Wróćmy do Pana historii…skończył Pan studia. Jak się Pan znalazł w naszym Instytucie?
 

Wtedy nie istniał jeszcze Instytut, funkcjonował natomiast stworzony przez profesora Andrzeja Manię Międzywydziałowy Zakład Studiów Amerykańskich, który był taką platformą dobierania sobie kursów fakultatywnych - a więc studiując stosunki międzynarodowe, można się tam było - w ramach swoich przedmiotów opcjonalnych - zapisać na wykłady. A że tematyka amerykańska ściśle wiąże się ze sferą międzynarodową i w Zakładzie prowadzone były kursy, których nie można było znaleźć nigdzie indziej, no więc chętnie i często wybieraliśmy te zajęcia. Tak się narodziły moje związki z tym miejscem, a dodatkowo była jeszcze osoba recenzenta mojej pracy magisterskiej, profesora Mani. No i nie wiem, jak to się dalej potoczyło… postanowiłem pójść na studia doktoranckie, które funkcjonowały w ramach tegoż Zakładu, który na dniach miał się przekształcić w Instytut. Początek moich studiów doktoranckich w 2000 roku wiązał się z okresem formowania nowej struktury naszej jednostki. Znalazłem się tu ze względu na zainteresowanie amerykańską wojskowością. Wydawało mi się, że będzie to doskonałe miejsce, a studia doktoranckie przeżywały wtedy istny boom. Liczba koleżanek i kolegów, ten zupełnie nowatorski program i świeżość przemawiały za tym, żeby zdecydować się na robienie doktoratu na amerykanistyce. Rozpocząłem studia doktoranckie, ale jednocześnie dostałem się na studia magisterskie w Londynie, na LSE, zatem wziąłem sobie na UJ rok przerwy i kontynuowałem je dopiero po powrocie z Londynu w 2001 roku.

Jakie jest źródło Pana zainteresowań naukowych? Ówczesnych i późniejszych?

Ludzie często mnie o to pytają i nie rozumieją, jak mogę zajmować się wojną i przemocą? Przecież wyglądam na osobę pokojową i spokojną. Początki wiążą się z moją pracą magisterską. Są takie tematy i obszary, które wciągają, a w Polsce były nieeksploatowane, mało można było o nich przeczytać. Mnie szczególnie zainteresowała współpraca brytyjsko-amerykańska przy projekcie atomowym, czyli nie tyle techniczne aspekty Programu Manhattan, co dyplomacja w pewnym obszarze rozwoju technologii. Nie chciałem opisywać samych aspektów technicznych, to co mnie szczególnie interesowało, to czynnik ludzki, a w szczególności polityczny. Bardzo mnie zafrapowała rola Wielkiej Brytanii w początkach programu atomowego. Wtedy jeszcze o tym tak powszechnie nie mówiono, że tak naprawdę to Wielka Brytania była bardziej zaawansowana, że projekt atomowy rozwijany na Wyspach Brytyjskich m.in. dzięki fizykom, którzy przybyli z Niemiec uciekając przed nazistami, zyskał aprobatę rządu Churchilla i dopiero na najwyższych szczeblach wpływów trzeba było przekonywać prezydenta Franklina Delano Roosevelta, żeby Stany Zjednoczone oficjalnie zainteresowały się tym projektem. Więc zająłem się tą historią „od kuchni” i bardziej z perspektywy brytyjskiej, niż amerykańskiej. Ale potem miałem wrażenie, że moje podejście było jednak zbytnio zdominowane przez aspekty techniczne i dyplomatyczne. A że chciałem pogłębić temat broni absolutnej i jej wpływu na rzeczywistość międzynarodową, to pojawił się pomysł doktoratu. I tak już zostało, jeśli chodzi o moje zainteresowania technologią wojskową. 
Natomiast duży wpływ na moje fascynacje miały studia w Londynie, w szczególności jeden kurs, jeden prowadzący, który zmienił moje podejście do analizowania wojny i polityki - Strategic Aspects of International Relations prof. Christophera Cokera. Pokazał, że można badać wojnę w szerszym kontekście społeczno-kulturowym, że kultura ma znaczenie, że literatura piękna jest wartością, z której można korzystać próbując analizować wojnę, że nie trzeba się bać sięgać po science-fiction, że można być postmodernistycznym w dobrym tego słowa znaczeniu, że można pisać historycznie o przyszłości, że warto korzystać z filozofii, ale też odwoływać się do dzieł popkultury, że właściwie cała rzeczywistość, w której jesteśmy zanurzeni, stanowi źródło, z którego można swobodnie czerpać w pracy naukowej. Nie było to wówczas i chyba nadal nie jest postrzegane w Polsce w takich kategoriach. Mam na myśli humanistyczne spojrzenie na wojnę, perspektywę jednostkową, dostrzeżenie egzystencjalnego wymiaru wojny jako głębokiego doświadczenia, które przez wieki kształtowało tożsamość młodych mężczyzn, która była ważnym rytuałem przejścia, granicą kulturową oddzielającą to, co męskie, od tego, co kobiece, jednym z istotnych elementów napędzających kulturę i refleksję, jednym słowem - źródłem tożsamości. To jest taki kontekst społeczno-kulturowy, z którym się wcześniej w Polsce w ogóle nie spotkałem. Coker - jego wykłady i książki - zafascynował mnie i kazał mi spojrzeć na technikę wojskową z innej perspektywy, właśnie analizy kulturowo-społeczno-politycznej. Wojna jest elementem kultury, elementem, z którym się nie uporamy przez długi, długi czas, co więcej nie jest tylko i wyłącznie aktywnością wojskowych, ponieważ stanowi instrument, za pomocą którego całe społeczeństwa, państwa i narody rozwiązują konflikty między sobą. Społeczny aspekt jest zatem zupełnie kluczowy. Społeczeństwo wystawia armię i ją finansuje, a kultura, wartości i normy społeczne naturalnie wpływają na kulturę militarną, ale i na odwrót. Odmienne sposoby myślenia o wojnie i jej prowadzenia – zarówno gdy chodzi o różne okresy w historii, jak i miejsca na ziemi, są właśnie tym, co szczególnie mnie interesuje.
 

To bardzo szerokie zainteresowania.



Czy ja wiem? Ostatnio coraz bardziej pociągają mnie kwestie nowych technologii militarnych, w których często czuję się abnegatem. Znów są to różne światy - jest świat wojskowych, jest świat polityków, jest świat naukowców, świat nauk medycznych i ścisłych. Bardzo często światy te ze sobą nie rozmawiają, mówią różnymi językami, a zatem można sobie zadawać pytanie, czy przedstawiciel nauk społecznych nie ma prawa, na pewnym poziomie ogólności, próbować wejść do tych światów, poznać je (na ile jest w stanie), zrozumieć i próbować coś powiedzieć, przedstawić swoją refleksję? Myślę, że ma, dlatego próbuję właśnie to robić.
 
Czy znajduje Pan obok swojej pracy czas wolny? Ma pan hobby, pasje?

Marzy mi się mieć tyle wolnego czasu, by móc jeszcze więcej czytać, zwłaszcza literatury pięknej, którą czytuję głównie w wakacje. Chociaż ostatnio zmieniam zwyczaje - czytam po 3-5 książek jednocześnie. Ale mam takie okresy zupełnego braku pracy, pisania, badań i wtedy tylko sobie czytam, najrozmaitsze rzeczy.
 

Podziwiam, że przy takiej ilości pracy naukowej i pisanych monografii ma Pan możliwość organizacji czasu wolnego. 

To pierwsze należy już do przeszłości. Na pewno nie będę pisał w takich rozmiarach, bo to było niemal samobójcze i też po jakimś czasie dostrzegam, że chyba nie do końca właściwe. Lepiej pisać mniej niż więcej. Ha, i kto to mówi. Ale tak się jakoś pisało… Wracając do hobby, pojawił się już wątek ogrodnictwa. Od wczesnych lat lubiłem ogrodnictwo. Mój dziadek miał dom z ogrodem i często jeździliśmy tam z rodzicami na weekendy. Sam zacząłem się tym zajmować, więc ogrodnictwo było, jest i mam nadzieję, że pozostanie moim hobby. Uwielbiam je, chociaż mam coraz mniej czasu. Lubię zakładać, projektować, doglądać, przycinać. Jest to bardzo czasochłonne, ale też traci się poczucie upływającego czasu. A jeśli można by to jeszcze połączyć z książką w ogrodzie, to byłoby genialne. Ale ja nie jestem stworzony do posiadania domu z dużym ogrodem, bo nic nie byłbym w stanie „naukowego” w nim zrobić; cały czas miałbym w ogrodzie coś do zrobienia. Ogrodnika chyba nigdy do końca nie satysfakcjonuje efekt końcowy, zawsze jest coś do poprawienia. Zawsze są przeklęte chwasty. Zawsze są jakieś straty po zimie. Nawet jeśli jest łagodna, to coś marnieje i zanika. Ogród to dynamika - toczy się w nim ciągły proces rekonstrukcji, odnawiania, zmiany, przesadzania….

Gdzie Pan do tej pory podróżował i gdzie czuł się Pan najlepiej?

Londyn jest takim moim przyczółkiem, jakoś tak się szczęśliwie składało, że miałem w ciągu ostatnich kilku lat okazję być tam prawie co roku. Niemal zawsze zatrzymuję się w pobliżu Regent’s Park. Dobrze się tam czuję, choć dawniej niemal nie znosiłem Londynu. Kiedyś przebywałem jakiś czas w Oxfordzie. Wyjazdy z Oxfordu do Londynu oznaczały chaos mas ludzkich i kakofonię dźwięków, ciągłych bodźców. Oxford jest takim miejscem, gdzie czas się zatrzymuje, taki Kraków w miniaturze. Tymczasem wychodzisz na Oxford Street w Londynie i wpadasz w falę tłumu, to był dla mnie koszmar. A potem przez ponad rok mieszkałem w Londynie i dostrzegłem jego uroki, zwłaszcza jeśli chodzi o życie towarzyskie. Wszystko zależy od tego, w jakiej kompanii spędza się czas i co się robi. Z podróży związanych z wyjazdami służbowymi cudownie wspominam pobyt w Portugalii, w Coimbrze. Oczywiście również Lizbona, Florencja, Bolonia. Bardzo podoba mi się Sztokholm, Kopenhaga jest piękna, ale dla mnie nazbyt „zimna” i sterylnie czysta. Nie za dobrze mi się kojarzy Monachium. Nie w sensie miasta, bo mnie urzekło i spędziłem tam przyjemny tydzień. Ale byłem wręcz wyeksploatowany na wymianie Erasmusa, na której trzeba poprowadzić minimum 5 godzin zajęć, ja zrobiłem 20 godzin w ciągu dwóch dni, taki mini kurs. Ale potem miałem poczucie dobrze spełnionego zadania – chyba zapracowałem na ten wyjazd (śmiech).

Czemu 20? Pan to sobie sam zrobił, czy nagle wyniknęło, że trzeba?
 
No, być może wyglądam na szaleńca. Ale bynajmniej nie było to intencjonalne. Ja bym był szczęśliwy mając 2 godziny albo 3, ale nie 20. To było zupełne wariactwo. Z drugiej strony, jest to coś, co się wspomina, bo traumatyczne doświadczenia silniej zapisują się w pamięci. Strona niemiecka zainteresowała się tematyką przyszłych amerykańskich technologii wojskowych i chciała włączyć moje wykłady do curriculum studentów. Oczywiście ostatecznie sam się na to zgodziłem, nie powinienem więc narzekać.
 
A podróże poza Europę?
 
Tutaj jest problem, bo mało podróżowałem poza Stary Kontynent. Marzy mi się Azja ze względu na moją fascynację tamtejszą kulturą. Pociągają mnie Chiny, fascynuje Japonia. Obserwować współczesne zmiany w Chinach z perspektywy zewnętrznego przybysza, ten ferwor rozwoju i mentalnej przemiany byłoby ciekawym doświadczeniem. Po prostu pobyć i poczuć, jak to wygląda. W Stanach Zjednoczonych byłem krótko, 3-4 miesiące w bazie wojskowej Naval Postgraduate School Monterey, świetne miejsce, sielanka, wspaniali ludzie…
 
Sielanka w bazie wojskowej?

Tak, w bazie i poza bazą. Problem polegał na tym, że było to w 2003 roku, a więc po zamachach z 11 września. Wyjście z bazy oznaczało kontrolę, przepustki itd. Była to szkoła, czyli kampus, ale szkoła wojskowa jest w USA niczym baza, ze swoją infrastrukturą, a więc stacją benzynową, sklepem, zapleczem sportowym, stołówką, hotelem, etc. - jest taka trochę samowystarczalna. Powierzchniowo możemy ją chyba porównać do krakowskich Błoń, takie miasto w mieście. Miałem okazję przebywać tam w marcu 2003 roku, co zbiegło się z rozpoczęciem wojny w Iraku, więc na ulicach tego małego miasteczka można było obserwować antyfrancuskie, anty-staroeuropejskie nastroje społeczne. Ferwor wspierania oddziałów własnych, pierwsze wiadomości z pól bitewnych Iraku, relacje w amerykańskim CNN. Dane było mi doświadczać relacji z operacji w Iraku będąc w USA, co bardzo poszerzyło moją perspektywę. Było to również miejsce ciekawe towarzysko, studiowało tam bowiem sporo Polaków, wojskowych z rodzinami, którzy zostali wysłani na wymianę i kursy. Powstała mini-wspólnota, co ułatwiło mi też trochę funkcjonowanie. Problem polegał na tym, że mieszkałem w hotelu wojskowym, w którym nowoprzybyli mogli się zatrzymać maksymalnie na dwa miesiące, a potem musieli znaleźć sobie własne zakwaterowanie. Znalezienie lokum na miesiąc graniczyło z cudem - ceny były horrendalne. W zasadzie zostałem już prawie wyrzucony z tego hotelu. Próby wstawiennictwa szefa departamentu, w którym byłem afiliowany, jakoś nie przynosiły efektu, więc w ostatecznym krzyku rozpaczy poszedłem na spotkanie z szefem – Jamesem Wirtzem, który zasugerował, żebym zobaczył się z komendantem, któremu podlegał hotel. Na szczęście miałem butelkę Chopina i na szczęście komendant lubił wódkę. Stwierdził, że w ogóle nie widzi problemu, żebym został jeszcze jeden miesiąc, że był w Polsce i bardzo mu się podobało i że ma miłe wspomnienia z Krakowa. Zatem moja lekcja jest następująca - na wyjazdy warto brać jakąś pamiątkę z Polski, najlepiej płynną, niekiedy może okazać się bardzo pomocna.

Jak Pan spędził te wakacje? Podróżując?

Bardzo aktywnie, w rozjazdach. Trochę w Hiszpanii…trochę nad morzem…trochę pod Krakowem. Zero pracy.

Teraz czeka Pana mnóstwo pracy i nowych obowiązków. Jak Pan widzi swoją pracę na stanowisku Zastępcy Dyrektora Instytutu Amerykanistyki i Studiów Polonijnych? 

To jest specyficzna funkcja związana z wewnętrznym funkcjonowaniem Instytutu, może nie do końca widocznym dla społeczności studenckiej. Są to sprawy bieżąco-finansowo-administracyjno-zarządzające. Chciałbym sporo zrobić, jeśli chodzi o wizerunek Instytutu, popracować nad jego zmianą, unowocześnieniem - zwłaszcza strony internetowej, mediów społecznościowych, aspektów reklamowych i promocyjnych. Nie ukrywam, że bardzo też liczę na jakieś sugestie i pomoc ze strony Koła Naukowego, bo studenci mają zupełnie inną perspektywę i inne wyobrażenia, a także inne pomysły na sposoby zachęcania i przyciągania osób. Chcielibyśmy także bardziej wyeksponować aktywność kół studenckich, a stronę WWW uczynić bardziej students friendly. Zaktualizujemy opinie studentów, a to jest przecież istotne dla osób, które chcą ewentualnie wybrać amerykanistykę, latynoamerykanistkę czy migracje jako kierunki studiów. Chciałbym zrobić zakładkę „Absolwenci” - osoby które się zgodzą, a już pracują zawodowo i są rozpoznawalne prezentowałyby swoje zdanie na temat tego, co dały im studia w naszym Instytucie i na ile wartościowym doświadczeniem był czas spędzony przy Rynku Głównym.
To jest najlepsza informacja dla kogoś, kto dopiero chce się wybrać na te studia – praktyczny przykład na to, co studia mogą dać. 

Jak wiadomo, żadne studia nie dają praktycznych zawodów, prawda? Medycyna też nie daje, podobnie jak prawo, trzeba dopiero zrobić specjalizacje. Ścisłe powiązanie studiów z zawodem jest dziwnym mitem, jaki system zaczął generować od lat 90-tych. Masowa edukacja na poziomie wyższym i jako warunek przyjęcia do pracy. Ale przecież to nigdy nie miało w pełni jednoznacznego i bezpośredniego przełożenia – zwłaszcza w naukach społecznych. Wracając do Pańskiego pytania – oprócz popracowania wizerunkowo nad marką Instytutu, chciałbym także ożywić i poszerzyć współpracę międzynarodową. Warto wspomnieć w tym miejscu o możliwości wyjazdu naszych studentów na stypendium do Dickinson College w USA. Mamy podpisaną umowę, której stroną jest Instytut, tak że tylko nasi studenci mogą korzystać z tej świetnej oferty. Chcemy popracować nad rozszerzeniem możliwości innych wyjazdów zagranicznych, ale także przyciągnąć do nas studentów z USA – np. na krótkie wyjazdy studyjne lub szkoły letnie.

Kolejne pytanie brzmi jak wycinek z rozmowy kwalifikacyjnej. Czy to Pana pierwsza praca na stanowisku administracyjnym?

Nie, jakby dobrze sięgnąć pamięcią, to byłem odpowiedzialny za stworzenie w 2006 roku programu studiów dla obcokrajowców w naszym Instytucie – MA In Transatlantic Studies. Pojawił się wówczas pomysł zbudowania programu dla obcokrajowców, wykorzystując potencjał ludzi i miejsca, który umożliwiłby nam większe otwarcie się na świat. Było to bardzo duże wyzwanie, projekt budowałem od podstaw. Nie było ani infrastruktury, ani pomysłu na reklamę, ani sekretariatu, ani osób do pomocy, ani funduszy. Trzeba było zająć się szukaniem sponsorów, opracowywaniem programu, grantów, zaprojektowaniem strony internetowej, wyremontowaniem i wyposażeniem sali, korespondencją, jednym słowem - wszystkim. W latach 2007-2011 pełniłem funkcję kierownika tego programu i była to stricte administracyjna działalność.
 
Jak Pan będzie sobie radził z łączeniem nowego stanowiska z pracą dydaktyczną i naukową? 

Nie chciałbym, żeby miało to hamujący wpływ. Na pewno są to dodatkowe, czasochłonne obowiązki, ale mam nadzieję, że jakoś mi się uda. Na razie jestem w fazie rozgrzewania się i ogarniania spraw. Ale na pewno nie będzie to miało negatywnego wpływu na jakość mojej dydaktyki (śmiech).

A który z tych rodzajów działalności, czyli praca dydaktyczna, praca naukowa, praca administracyjna - daje Panu największą satysfakcję? Gdzie Pan się najlepiej czuje?

Zależy od okresu. Na pierwszym miejscu postawiłbym pracę naukową, na drugim dydaktyczną - chociaż niekiedy nie ma jednej bez drugiej. A raczej nie ma drugiej bez pierwszej. Dydaktyka jest bardzo pożyteczna i rozwijająca, ponieważ studenci zwracają uwagę na błędy, niekiedy na brak jasności w argumentacji, dostrzegają nowe zagadnienia i zjawiska, podsuwają tytuły książek, filmów, komiksów czy gier komputerowych. Często bardzo inspirują. W zeszłym roku prowadziłem zajęcia w Instytucie Nauk Politycznych - mówiłem o wzmacnianiu człowieka, transhumanizmie, cyborgach i - co niezwykle dla mnie cenne - dostałem cały zestaw feedbacku i wskazówek dotyczących gier komputerowych. Osobiście nie jestem graczem, ale wiem, że w grach można znaleźć świetną inspirację. Można dowiedzieć się, w jaki sposób fantastyka naukowa funkcjonuje w świecie gier, co może się z kolei okazać pomocne w pracy naukowej. Chociaż w Polsce, jak wiadomo, nie jest to mile widziane - mieszać światy „naukowy” i „popularny”. Inny przykład, z zajęć z „USA w stosunkach międzynarodowych” - jeden ze studentów podesłał mi całą listę linków i tytułów poszczególnych odcinków Simpsonów, w których poruszane były zagadnienia, o których mówiliśmy na ćwiczeniach. To przykład jakże wartościowego feedbacku. Dwa lata temu przez rok przebywałem na urlopie naukowym, poświęciłem się tylko pisaniu i z wielką radością wróciłem do uczenia. To było odświeżające, nawet powiedziałbym, że pojawiła się taka mała tęsknota za dydaktyką. Tego mi poniekąd brakowało. Ale z drugiej strony, nadmiar dydaktyki musi obywać się kosztem działalności naukowej. Myślę, że jakoś uda mi się połączyć wszystkie obowiązki. Prace administracyjne i organizacyjne wymieniłbym na ostatnim miejscu….

Skoro jesteśmy przy pracy ze studentami - jakich studentów ceni Pan najbardziej?

Aktywnych, ciekawych wiedzy. Bardzo podobają mi się osoby, które dostrzegają błędy, uchybienia, przejęzyczenia albo niewiedzę prowadzącego. Bo nie ma co ukrywać, każdy popełnia błędy, najczęściej nieświadomie. Jest jakąś oznaką odwagi zwrócić uwagę prowadzącemu, że popełnił błąd merytoryczny albo wskazać, że może jest albo było inaczej niż mówi. Nie wszystkich na to stać. Jest to dowodem na wiedzę studentki/studenta, na to, że uważnie słucha, obserwuje i krytycznie podchodzi do przekazywanych jej informacji. Bardzo, bardzo cenię osoby, które wychwytują błędy. Nie na zasadzie złośliwości, ale wejścia w komunikacyjny dyskurs. Tacy studenci zapadają w pamięci. Lubię i cenię studentów zaangażowanych. Bardzo satysfakcjonujące jest to, gdy łapie się kontakt wzrokowy ze studentami i widzi ich zaciekawienie, to, że podążają wzrokiem albo kiwają głową, albo się krzywią. Nie ma chyba nic gorszego jak brak jakiejkolwiek reakcji. Obojętność audytorium demotywuje. Miałem niedawno wykład z „Amerykańskiego sposobu prowadzenia wojny” - pełna sala studentów. Przez kilka ostatnich lat rzadko się to zdarzało. No i pozwoliłem sobie na delikatną złośliwość, że w takim gronie widzimy się po raz pierwszy i ostatni. Kolejne tygodnie dowiodły, że nie miałem racji! Sala nadal jest pełna. W zeszłym roku, mimo że zapisanych było ok. 70 studentów, zdarzało się, że na wykłady przychodziło 6-7 osób.

Co do samych wykładów i koncentracji studentów – twierdzę, że wykłady powinny trwać 60 minut. Naukowo, kognitywnie dowiedziono, że maksymalny czas koncentracji „na wysokich obrotach” to 60 minut, nie więcej. Przyznam, że byłem zdziwiony, gdy na studiach w Londynie wykłady trwały właśnie 60 czy 70 minut, nie dłużej. I wcale nie odczuwa się różnicy, tzn. uczucia, że przekazywana wiedza jest niewystarczająca, że temat nie został zrealizowany - wręcz przeciwnie. 

Czy są jakieś szanse, by taki tryb wykładów mógł istnieć u nas?

To jest bardzo skomplikowane systemowo. Mamy punkty ECTS, które są przeliczane na godziny. Ponadto, zwyczajowo wykłady trwają półtorej godziny, a godzina akademicka liczy 45 minut. Głównym problemem jest, według mnie, nadmiar kursów, które student musi zrealizować. Przy krótszych wykładach tryb studiów byłby zupełnie rozczłonkowany. To samo chyba dotyczyłoby prowadzących. Nadmiar i przeciążenie programów uniemożliwiają, powiedziałbym, bardziej liberalne i lżejsze podejście. Wręcz przeciwnie, idzie to w drugą stronę - rozciągania. Zdarzają się kursy, gdy wykłady trwają ponad dwie godziny zegarowe, niekoniecznie na studiach niestacjonarnych. Przy tak długim wykładzie prowadzący jest wypalony ze zmęczenia, jego umysł wymaga odpoczynku. Zdarzało mi się prowadzić wykłady po 4, 5, 6 godzin dydaktycznych – po takiej pracy swoiste oderwanie od rzeczywistości i totalne zmęczenie przypomina delikatnie odmienny stan świadomości. Ale skoro pyta Pan o inny tryb wykładów - ograniczenie liczby kursów, zmiana filozofii programów i studiowania są uzależnione od wielu czynników i raczej trudne do wprowadzenia. 

Dla przykładu, podczas swoich studiów magisterskich w Londynie, miałem tylko jeden kurs obowiązkowy, który składał się z wykładów (60 minut) oraz ćwiczeń (półtorej godziny). Oprócz tego, w ciągu całego roku, musiałem uczestniczyć w dwóch kursach opcjonalnych. Wykłady kontynuowane były w drugim semestrze, ale tylko chyba przez trzy tygodnie na początku. Potem następowała praca własna studenta - przygotowywanie się, pisanie esejów i tak dalej. Programu studiów składającego się z trzech kursów nie można w żaden sposób porównać z takim, który składa się z kilkunastu. W trybie tylu zajęć nie można się ani w pełni poświęcić, ani dogłębnie zainteresować jakimś zagadnieniem, gdyż fizycznie nie ma na to czasu. Wracając do moich studiów zagranicą, sylabus do jednego kursu liczył ok. 20-30 stron. Była to lista lektur, zagadnień, mnóstwo literatury, podzielonej tematycznie. W takim sylabusie można było znaleźć też pytania egzaminacyjne z trzech poprzednich lat. Warunkiem zaliczenia kursów było też napisanie 3 esejów – objętościowo niewielkich, bo około 5 tysięcy słów, ale kryteria ich oceny i wymogi powodowały, że napisanie ich przypominało stworzenie małej, syntetycznej rozprawy. Niekiedy przygotowanie takiego eseju było niemal równie praco- i czasochłonne co napisanie pracy dyplomowej. No, może trochę jednak przesadzam, ale czytało się niemal wszystko, co można było znaleźć w sylabusach na dany temat - po to, żeby zdobyć wiedzę i wyrobić sobie zdanie, przedstawiać w miarę oryginalnie argumenty, wejść w polemikę. Liczyło się głównie ujęcie tematu i oryginalność. Dla mnie to był szok, zupełnie inne realia dla studenta z Polski w roku 2000. Od tego czasu minęło 16 lat, ale obawiam się, że z powodu rozwiązań systemowych i mentalności w szkolnictwie wyższym, niewiele można w tej sprawie zdziałać w naszym kraju. Bardzo tego żałuję, ponieważ dobre wzorce są na wyciągnięcie ręki, niczego nie trzeba odkrywać, wystarczyłoby zaczerpnąć inspirację od najlepszych….

Podsumowując, jak się Panu pracuje w Instytucie?
 
Świetnie! Jestem bardzo zadowolony. Panująca atmosfera jest wyjątkowo przyjacielska, przyjazna i kameralna. Miejsce i lokalizacja są po prostu wspaniałe – popatrzmy tylko przez okno. I chyba najważniejsze – mam dobre warunki do samorealizacji.

Dziękuję za rozmowę.

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

What is this shit, really?

American History F: Gangi Nowego Jorku i rzeczywistość irlandzkiego imigranta