Na tropie czarnego misia

Na kilku tygodni przed naszą podróżą media elektryzuje wieść o pożarze w parku Yosemite. Elektryzuje zwłaszcza w okolicy San Francisco, bo od jakiegoś czasu miasto musi dokupować energię elektryczną gdzie popadnie (ogień zniszczył część trakcji), a i z wodą może być krucho (jeżeli pożar dotrze do jeziorka, z którego całe Bay Area pompuje). Zdjęcia płonących drzew atakują więc dość często z okładek codziennych gazet, a zaniepokojeni turyści odwołują zaplanowane wyjazdy. Ale nie my, choć znajomi Amerykanie parokrotnie zarzucają nam lekkomyślność. Po pierwsze przyglądamy się mapie. Park liczy sobie 3000 km kwadratowych, czyli mniej więcej tyle co stan Rhode Island. Pożar szaleje, to prawda, ale tylko w niewielkiej części Yosemite. W takich okolicznościach zrezygnować z wyjazdu, to jak obawiać się podróży do Krakowa, bo w Rzeszowie coś się pali. Jedziemy!

Gdzieś, daleko pali się Yosemite

Sam park to głównie góry należące do pasma Sierra Nevada i fantastyczne lasy, pełne nie do końca dzikiej zwierzyny. Nie do końca, bo wiewiórki na ten przykład włażą turystom do butów, jelenie zachowują się jak koty domowe i nawet kojoty, które w końcu powinne być bardziej płochliwe, biegają sobie beztrosko wzdłuż drogi. A te drogi... Piękne, asfaltowe, czasem nawet dwupasmowe – wszak Amerykanin na wakacje przyjeżdża samochodem. Często niejednym, więc i parkingi muszą być słusznych rozmiarów i przy każdym miejscu kampingowym przynajmniej dwie półciężarówki muszą się zmieścić. Na kampingach warunki zresztą dość spartańskie – oświetlenia nijakiego nie ma, toalety paskudnie plastikowe, a pryszniców po prostu brak (za to były jedne, ogólnie dostępne, w dolinie Yosemite). Największe wrażenie robią jednak metalowe szafy, w których trzeba przechowywać żywność, kosmetyki i inne obiekty zapachowe, coby w nocy nie przyszedł miś. Mandaty za niezastosowanie się do tych regulacji  idą w tysiące dolarów – w końcu zagrożenie poważne. Te prymitywne warunki noclegowe wynagradza jednak widok nocnego nieba, które po prostu lepi się od gwiazd. I ptaki, które całymi chmarami przylatują na śniadanie. I olbrzymie, sterczące w niebo sekwoje, tuż obok namiotu.


Dwa dni to stanowczo zbyt mało czasu, by zobaczyć ogromny park. Dlatego zdecydowaliśmy się – jak większość turystów – ograniczyć nasze zwiedzanie do Yosemite Valley, trzynastokilometrowej, fascynującej doliny, serca parku i jego najbardziej spektakularnej atrakcji. Dno tego cudu natury jest niemal płaskie, jak piłkarskie boisko, ale ściany skalne, wznoszące się niemal pionowo do góry, pozwalają ocenić ten kawałek zielonej ziemi z nawet tysiącmetrowej wysokości. Do tego należy dodać widowiskowe wodospady... Wróć. Należałoby. Susza sprawiła, że największe wodospady Yosemite wyschły na wiór, nie ma nawet kropli wody ściekającej po skałach. W słynnym jeziorze Mirror nurzaliśmy stopy w piasku, bo woda zniknęła bez śladu. I tylko z dwóch wodospadów zasilanych przez rzekę Merced (która zresztą wyżłobiła tę piękną dolinę) można było zobaczyć spadające z góry strumienie. I te strumienie, to bardzo cenne, ożywcze wspomnienie na tle rozgrzanych skał i palącego słońca. Bo mimo, że to wysokie góry, codzienna temperatura dobijała do 90 farenheitów (jakieś 32 celsjusze). Zagrożenie pożarowe jest więc wszędzie bardzo wysokie (brak wody, wysoka temperatura, las suchy jak pieprz), ale właściwy pożar objawił nam się tylko gęstym kłębem dymu, gdzieś na horyzoncie i mnóstwem strażaków krążących po parku. Na szczęście sytuacja podobno została już opanowana i reszta parku nie jest zagrożona.

Dolina 

Na koniec chciałbym docenić umiar ludzi tworzących wioskę Yosemite w samym centrum doliny. Czytając o 4 milionach turystów przetaczających się każdego roku przez park, spodziewałem się amerykańskich Krupówek, z milionem sklepów, zapachem frytek  i grajkami ulicznymi na każdym rogu. Tymczasem zastaliśmy bardzo ładnie wkomponowaną w okoliczności przyrody zabudowę, pomagającą turyście odnaleźć się na szlaku, ale nie mającą ambicji zaspokoić wszystkich jego turystycznych zachcianek. Można więc, nie narażając się na przykre dysonanse kontemplować amerykańską przyrodę, uważając tylko na czarnego misia, który podobno mniej przyjazny niż wiewiórki jest.

Andrzej J. Kohut





Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

What is this shit, really?

American History F: Gangi Nowego Jorku i rzeczywistość irlandzkiego imigranta