Legenda, która wciąż żyje – historia Roberta Johnsona



W roku 1911, w stanie Mississippi, urodził się człowiek, który na zawsze zostawił po sobie ślad w historii muzyki, a jednocześnie w amerykańskiej kulturze. Jego dokonania do dziś inspirują kolejne pokolenia gitarzystów, do fascynacji nim przyznają się największe legendy sześciu strun, w tym Eric Clapton. Nie obca była mu skrajna nędza, nie stronił od alkoholu, nie radził sobie z kobietami, a swoje nadzwyczajne umiejętności miał zawdzięczać zawarciu nadprzyrodzonego paktu. Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. I chociaż od jego przedwczesnej śmierci minęło już 75 lat, a za życia zdążył zarejestrować jedynie 29 utworów, jest dziś uważany za największą legendę amerykańskiej muzyki bluesowej. Przed państwem nieśmiertelna ikona – Robert Johnson.

Aby zrozumieć twórczość i fenomen Roberta Johnsona, należy najpierw zrozumieć samego bluesa. Jest to gatunek muzyczny, który zawdzięczamy Murzynom z południa Stanów Zjednoczonych, wywodzi się wprost z ich śpiewów z okresu niewolnictwa, ale jego korzenie sięgają jeszcze afrykańskiego pieśniarstwa. Natomiast źródłem bluesa, swoistego rodzaju „siłą sprawczą” nadającą tej muzyce rację bytu, był wewnętrzny ból. Blues to nic innego, jak ekspresja cierpienia. Jak łatwo zgadnąć, tematyka utworów nierzadko dotyczyła kwestii rasowych i niełatwej sytuacji niewolników. Śpiewano o biedzie i trudzie pracy. Równie często teksty bluesowych pieśni opowiadały o relacjach damsko-męskich, traktowanych bynajmniej nie w sposób trywialny, tak specyficzny dla dzisiejszej muzyki rozrywkowej, ale niekiedy wręcz szokujący – wystarczy przytoczyć fragment piosenki „Bring me my shotgun” bluesmana znanego jako Lightnin’ Hopkins, w której to zazdrosny mężczyzna mówi o zamiarze zamordowania swojej kobiety w odwecie za jej niewierność (You know I’m gonna shoot my woman Cause she’s foolin’ around with too many men). Innym ciekawym motywem, często pojawiającym się w warstwie tekstowej bluesa, są elementy mistyczne, jak np. postać diabła (chociażby w „Devil got my woman” Skipa Jamesa), co najprawdopodobniej miało związek z obecnymi na Południu kultami voodoo, czy hoodoo, niekiedy z silną wiarą chrześcijańską. Element nadprzyrodzony jest szczególnie ważny w historii i twórczości Roberta Johnsona, jako że to właśnie on ukształtował wizerunek muzyka i nadał mu aurę tajemniczości.



Wiemy, że Robert Johnson urodził się w roku 1911, w miejscowości Hazlehurst w stanie Mississippi. Przez jakiś czas mieszkał w Memphis, a w 1919 roku zamieszkał wraz z matką w okolicy Robinsonville. Już jako młody chłopak wykazywał muzyczny talent – bardzo dobrze grał na harmonijce. W owym czasie do Robinsonville przeniósł się legendarny muzyk bluesowy Son House, który przyznał później, iż zapamiętał młodego Johnsona radzącego sobie świetnie z tym instrumentem. Jednakże zdaniem House’a, gitarzysta był z niego żaden. Robert Johnson opuścił swoje ówczesne miejsce zamieszkania i udał się w okolice Martinsville. Tam jego nauczycielem gry na instrumencie stał się  Isaiah "Ike" Zinnerman. Po powrocie, Johnson prezentował grę na najwyższym poziomie.

Co można powiedzieć o samej muzyce Johnsona? Kiedy Keith Richards z The Rolling Stones po raz pierwszy się z nią zetknął, był przekonany, iż słyszy dwóch gitarzystów. I naprawdę trudno mu się dziwić, gra legendarnego bluesmana niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny i bez wątpienia jest prawdziwym popisem jego technicznych umiejętności. Należy też wspomnieć, że Robert Johnson nie miał do dyspozycji sprzętu, jakim dysponują dzisiejsi muzycy, nikt wówczas nie słyszał jeszcze o komputerach, więc cyfrowa obróbka dźwięku nie wchodziła w grę. Nie istniał wtedy popularny współcześnie elektryczny blues – Johnson używał gitary akustycznej, zatem musiał obyć się bez masy efektów, tak dziś kochanych przez entuzjastów gitary elektrycznej. Nie towarzyszył mu też żaden zespół – jego pierwsza sesja nagraniowa odbyła się w pokoju hotelowym. Może właśnie dzięki tym okolicznościom muzyka Johnsona posiada to, czego brakuje wielu dzisiejszym nagraniom – autentyczność. Nie tylko związaną ze sposobem gry bluesmana i okolicznościami nagrywania, ale wynikającą również z niebanalnych tekstów i niezwykle ekspresyjnego wokalu. Jego przesiąknięte ponurą atmosferą teksty jeszcze dziś mogą przyprawić o dreszcze.  Jak mówił Eric Clapton o samych tytułach utworów Johnsona: To nie były normalne tytuły piosenek. Każdy tytuł mówił o śmierci i unicestwieniu.



Johnson był człowiekiem, który wykorzystał swój talent, by stworzyć coś niepowtarzalnego. Jednakże tym, co budzi największe emocje wśród wielbicieli jego twórczości, jest związana z nim mroczna legenda. Wg niej, Robert Johnson udał się pewnej nocy na rozdroże. Miał spotkać tam samego Szatana, który wziął od Johnsona gitarę, nastroił ją, zagrał kilka utworów, następnie oddał instrument właścicielowi, przekazując mu prawdziwy talent, oczywiście, w zamian za duszę. I tak, w amerykańskiej kulturze Robert Johnson zapisał się jako muzyk, który zaprzedał duszę diabłu, by osiągnąć sukces. Wiarygodność legendy spotęgowała przedwczesna śmierć artysty w wieku 27 lat, której okoliczności wciąż pozostają do końca niewyjaśnione. Najbardziej prawdopodobna wersja mówi, iż Johnson został otruty przez męża kobiety, do której bluesman miał się zalecać. Miejsce jego pochówku pozostaje nieznane. Bez względu na to, czy wierzycie w legendę, czy nie, bez względu na to jakiej muzyki słuchacie najczęściej, zachęcam Was do zapoznania się z twórczością Johnsona. Dzisiejszy przemysł muzyczny nie zaoferuje Wam tego, co znajdziecie w jego utworach. Do zobaczenia na rozdrożu…

Seweryn Stępniowski

Komentarze

Popularne posty

Japoński samuraj niechciany w USA, czyli dlaczego Nissan Skyline R34 jest nielegalny w Stanach Zjednoczonych

What is this shit, really?

American History F: Gangi Nowego Jorku i rzeczywistość irlandzkiego imigranta